Strona internetowa powstała w ramach projektu „Mecenat Małopolski”, który jest realizowany przy wsparciu finansowym Województwa Małopolskiego.

Rozdział 5

DZIAŁALNOŚĆ SPOŁECZNA


"My ZMP..." Wspominałem już wcześniej o zaangażowaniu w pracę harcerską w małym seminarium w Rybniku, o konspiracji i działalności w Związku Młodzieży Demokratycznej w szkole średniej. Po aresztowaniu to wszystko urwało się. Wyjechałem do Gdyni. Wprawdzie krakowski zarząd ZMD apelował do mnie, abym podjął kontakty z odpowiednią organizacją na Wybrzeżu, ale nie uczyniłem tego. Mieli nawet do mnie o to pretensje. Wkrótce Związek został wchłonięty przez Związek Młodzieży Polskiej.

Kiedy powołano mnie do wojska wdepnąłem w szeregi Związku Młodzieży Polskiej. Nastąpiło to w Szkolnej Kompanii Oficerów Rezerwy Piechoty w Zamościu. Odbyło się to bardzo spontanicznie. Po prostu dowództwo kompanii przeprowadziło akcję rekrutacyjną i wszyscy zgłosili przystąpienie do ZMP, a ja razem z nimi. Nie wypadało się wychylać. Była to w zasadzie formalność i taka formalna była też działalność tej organizacji. Od czasu do czasu odbywało się jakieś zebranie, na którym pogadało się, zastępca dowódcy kompanii do spraw polityczno-wychoWawczych wygłosił jakąś mowę i tak to trwało do zakończenia służby. Oczywiście kompania ZMP-owców śpiewała znaną wtedy bojową pieśń My ZMP, reakcji nie boimy się...

Do rezerwy wróciłem więc jako członek Związku Młodzieży Polskiej, czego nie kryłem podejmując pracę w Przedsiębiorstwie Państwowym "Baltona" - Zaopatrywanie Statków w Gdyni. Uznano to za okoliczność nader pozytywną, a ponieważ w przedsiębiorstwie uaktywniano wszystkich, jak tylko to było możliwe - powstało koło ZMP, a mnie wybrano jego ... przewodniczącym. Organizacyjnie koło było bardzo ruchliwe, było dużo zebrań i gadaniny, a jednym z przejawów aktywności było systematyczne wydawanie tzw. gazetek ściennych. Niektóre z nich były bardzo pomysłowe w formie, zaś z artykułami bywało różnie, ale od czasu do czasu zamieszczano teksty opisujące nasze zawodowe życie w firmie.

Pamiętam felieton zatytułowany "Z Wichrem w zawody". Nazwisko "Wicher" nosił ówczesny przewodniczący rady zakładowej. Jednym z jego zadań było zapewnienie frekwencji na zebraniach i tzw. masówkach. Realizował je w prosty sposób: przed końcem dnia pracy pędził na parter, zamykał drzwi wyjściowe i pilnował, by nikt nie uciekł. Ale byli spryciarze, którym udawało się mimo wszystko opuścić gmach. Tym zmaganiom owych spryciarzy z kolegą Wichrem był poświęcony felietonik. Był chyba nawet dowcipny, bo przed tą gazetką gromadzili się chętnie pracownicy przez cały czas jej ekspozycji.

W wirze "walki klasowej". Zaszczytną funkcję przewodniczącego koła ZMP pełniłem dość krótko - do czasu zawarcia związku małżeńskiego. Kiedy wyszło na jaw, że wziąłem ślub kościelny - koniec! A doniósł o tym ówczesnemu I sekretarzowi podstawowej organizacji partyjnej (tzw. POP) PZPR panu Kornowiczowi - kierowca samochodu osobowego kolega Kwiatkowski. Nie sądzę, aby chciał mnie zadenuncjować. Prawdopodobnie uczynił to bez złych intencji. Z panem Kornowiczem łączyły go więzy koleżeństwa, gdyż obaj pochodzili z tych samych stron na Wileńszczyźnie. Kierowca wiózł nas do ślubu w kościele i pewnie następnego dnia opowiedział o tej uroczystości koledze sekretarzowi (sam chyba do partii nie należał).

A towarzysz sekretarz wyciągnął z tego zdarzenia jedynie słuszny wniosek: człowiek, który brał ślub w kościele nie może być przewodniczącym koła ZMP! Wezwał mnie do siebie, wygłosił stosowną mowę uświadamiającą i zażądał, bym zorganizował zebranie sprawo-zdawczo-wyborcze, zrezygnował z funkcji i dopilnował wyboru nowego przewodniczącego. Jak się okazało, miał nawet kandydatkę na to stanowisko. Była nią moja podwładna z sekcji, jego sympatia, później narzeczona i żona - Irena Luksówna. W tym przypadku nie było klasową przeszkodą to, że Luksówna wywodziła się z mieszczańskiej rodziny właścicieli sklepu. Jak sobie życzył towarzysz sekretarz - tak się i stało. Koleżanka Irena została przewodniczącą, a mnie wybrano ... na wiceprzewodniczącego, bo przecież ktoś musiał tę całą robotę ciągnąć dalej. Koło pracowało dobrze - mnie już zwolniono z funkcji, ale za to Zarząd Miejski ZMP usiłował wykorzystać mnie jako propagandystę czyli tzw. lektora. Niewiele na tej niwie zdziałałem, bo w miarę zaostrzania się w kraju walki klasowej wyciągnięto z akt moją przeszłość. Byłem nawet wzywany przed oblicze pewnej towarzyszki w Komitecie Miejskim PZPR. Była to W. Goździejewska, z którą zetknąłem się później w działalności związkowej.

Szykany wobec mnie posunęły się tak daleko, że kiedyś nie wytrzymałem nerwowo i napisałem list do Polskiego Radia, w którym postawiłem dramatyczne pytania: O co chodzi? i Co mam z sobą zrobić? W efekcie Zarząd Główny ZMP wezwał mnie przed oblicze ówczesnego przewodniczącego, którego nazwisko wywietrzało mi z głowy, a ten zwymyślał mnie od band "Ognia" i im podobnych. Towarzyszący rozmowie inny aktywista zaczął mitygować towarzysza przewodniczącego i nasza wymiana poglądów zakończyła się już w spokojniejszej atmosferze. Ostatecznie nigdy nie otrzymałem pisemnej odpowiedzi na mój list, ale w radio nadano podobno taką odpowiedź, której sam nie słyszałem, bo nie trafiłem na tę audycję. Mówił mi o tym pracownik mojej sekcji pan Jasiu Lupiński, który powtarzał za radiem, że odpowiedź była pełna zachęty do tego, bym się nie załamywał, nadal pracował rzetelnie itd., a wszystko będzie dobrze.

Tak jak moje członkowstwo w Związku Młodzieży Demokratycznej ustało w wyniku aktu połączenia wszystkich organizacji młodzieżowych, jakie działały po 1945 roku, w jednolitą ogólnopolską organizację ZMP, tak i mój kontakt z tymże ZMP wygasł jakoś samoczynnie. Przybywało mi lat, co ułatwiało wycofanie się z tych młodzieżowych szeregów. Zwłaszcza, że pochłonął mnie ruch związkowy.

Sekretarz u ... Świętego Piotra. Moja aktywność w związkach zawodowych zaczęła się w 1947 roku, na początku pracy w Morskim Urzędzie Zdrowia. Istniał tam Związek Zawodowy Pracowników Służby Zdrowia. Kiedy w Urzędzie wybierano zarząd tej organizacji, już wtedy zdarzyło mi się zostać jego sekretarzem. Wtedy nie było jeszcze tzw. rad zakładowych (miejscowych).

Mam trochę dziwną naturę. Nie potrafię niczego robić na pół gwizdka. Dlatego kiedy angażowałem się w jakąś robotę, to było to zaangażowanie zupełne. Nie potrafiłem inaczej. Z tego powodu byłem chyba użytecznym aktywistą, bo ceniono mnie. Wśród inicjatyw tamtego czasu pamiętam organizowanie pracowniczej kasy zapomogowo-pożyczkowej, wokół uruchomienia której sporo się nabiegałem, wykorzystując rady i doświadczenia starszych koleżanek i kolegów. Powołanie do służby wojskowej przerwało tę moją aktywność.

Wznowiłem ją wraz z podjęciem po wojsku pracy w "Baltonie", gdzie włączyłem się do pracy ZMP (pisałem już o tym) i w związkach zawodowych. Kiedy całą załogę podzielono na grupy związkowe, mnie wybrano na tzw. męża zaufania jednej z takich grup. Tę funkcję potraktowałem tak serio, że kiedy po niedługim czasie przeprowadzono kampanię sprawozdawczo-wyborczą w grupach związkowych, napisałem sprawozdanie o działalności swojej grupy prawie na ... 30 stron maszynopisu. Niektórzy osłupieli. Z innych grup napływały sprawozdania na jednej czy dwóch kartkach, a tu macie - taki elaborat! I wszystko brzmiało zupełnie sensownie! Powielono to moje sprawozdanie i... rozesłano w tzw. teren jako materiał szkoleniowy, a ja zostałem kandydatem na sekretarza rady zakładowej.

Przewodniczącym był zwykle ktoś politycznie zaufany i zwykle partyjny (na przykład wspomniany już wcześniej robotnik Franciszek Wicher), a ja sekretarzowałem, ciągnąc całą robotę związkową, która zgodnie z moimi poglądami była służbą dla dobra ludzi pracujących w firmie.

Wybierano mnie na tego sekretarza na kolejne kadencje, aż jedna z koleżanek uzdolniona poetycko, napisała fraszkę-epitafium poświęconą mojej osobie i funkcji. Fraszkę zamieszczono w tzw. Biuletynie Baltonowskim, który próbowano wydawać periodycznie.

A oto ta fraszka:

Sekretarzowi

Tu spoczywa sekretarz rady zakładowej Studnicki Antoni,

Kroniki miasta Gdyni powiadają o nim,

Ze pracował społecznie za innych, za siebie,

A poznano się na nim dopiero aż w niebie.

Niebieski "personalny" przed nim otwarł wrota, Antoni - tyś sekretarz ... u Świętego Piotra!

Dzięki tej aktywności związkowej poznałem na wskroś całą załogę. Znałem ludzi po imieniu i nazwisku, sam byłem też znany. W każdym razie nie było dla mnie tajemnic, jeśli chodzi o sprawy pracownicze i ludzi w obrębie centrali i naszych oddziałów w Trójmieście. Organizowałem także pracowniczą kasę zapomogowo-pożyczkową, przyczyniłem się również do powstania w obrębie tej kasy tzw. kasy pogrzebowej, która funkcjonuje chyba do dziś (schyłek 1994 roku). Oczywiście w którymś roku (chyba w 1957) złamano mój monopol na funkcję sekretarza i zostałem wybrany na jedną czy dwie kadencje na stanowisko przewodniczącego rady zakładowej, a którąś z kadencji przepracowałem jako wiceprzewodniczący.

Praca związkowa niosła z sobą trochę zadowolenia, ale też i często chwile trudne, konfliktowe. Czasami za swój trud człowiek odbierał niewdzięczność, przejawy brutalności i chamstwa. W sumie jednak wspominam dzisiaj ten okres z zadowoleniem, bo starałem się być zawsze uczciwy, gotowy do poświęceń dla innych. Nigdy też nie oczekiwałem, ani też nie upominałem się o nagrody i wyróżnienia, ale jakoś mnie dostrzegano i honorowano w formach, które dziś wydają się może śmieszne, ale stanowią ciekawy obraz tamtych lat. Stanowiły bowiem jedynie możliwy i dostępny sposób zaspakajanie istotnych bytowych potrzeb dla takich osób jak ja. Na przykład pierwsze radio lampowe marki "Pionier" w bakelitowej obudowie przyniosłem do domu jako nagrodę za pracę związkową. Otrzymałem nań tzw. talon czyli certyfikat uprawniający do jego zakupu. Jakaż to była radość w naszym domu! Wirnikową pralkę mechaniczną typu SHL kupiłem również na talon otrzymany ze związku zawodowego. Kiedyś mogłem zrobić prezent mojej żonie z zegarka, który też pochodził z talonu związkowego!

W gospodarce ciągłych niedoborów był to pewien sposób realizacji hasła dziel i rządź. Dziś można się z tego śmiać, albo kpić, jak to ówczesne związki obdarowywały się, a ludziom żyło się ciężko. Może i tak ... Takie były wtedy formy wyróżniania ludzi, a rezygnacja z tej czy innej nagrody i tak nic nie zmieniłaby w ogólnej sytuacji. Jako aktywista potrafiłem także rezygnować na rzecz innych. Tak było na przykład z mieszkaniem, które mogłem uzyskać z prowadzonego przez firmę budownictwa zakładowego, bo mieszkałem z rodziną w bardzo trudnych warunkach. Ale z takiej możliwości nie skorzystałem uznając, że są inni, bardziej na to zasługujący.

W swojej pracy przestrzegałem przede wszystkim zasady demokratyczności i jawności podejmowania wszelkich decyzji. Wszystko odbywało się na posiedzeniach, było protokołowane i za każdym ustaleniem stała uchwała całej rady zakładowej. I potem tak podjętych decyzji mieliśmy odwagę bronić do końca, także przed dyrekcją. I nie było takiego przypadku, byśmy naszych uchwał nie obronili, chociaż prowadziło to czasami do kontrowersji.

Pamiętam jeden z takich przypadków. Otóż rada zakładowa rozpatrywała podanie robotnika, który skorzystał wcześniej z pożyczki mieszkaniowej, a następnie zwolnił się z pracy w przedsiębiorstwie. Na podstawie pozytywnej opinii tzw. rady oddziałowej postanowiliśmy umorzyć mu nie spłacone raty. Była to decyzja podjęta wbrew regulaminowi, z dużą korzyścią dla owego robotnika i wszystko zależało od stanowiska dyrektora naczelnego Cieślika. Główny księgowy J. Jędryczka, protegowany dyrektora, przedstawił mu całą sprawę w niewłaściwym świetle i naczelny przyznał mu rację. Oburzony na radę zakładową wezwał mnie do siebie. Doszło do ostrego starcia, w którym brał udział również pan Jędryczka. Rozgorzała zażarta dyskusja, w której nie ustąpiłem ani na jotę. I chyba przekonałem swojego przełożonego, skoro pan Cieślik w pewnym momencie przerwał dyskusję słowami: Panie Jędryczka, niech pan już przestanie, Studnicki ma rację, przekonał mnie i podpiszę ich decyzję.

I tak dotrwałem w składzie rady zakładowej - bądź jako jej sekretarz, bądź jako przewodniczący lub wiceprzewodniczący - do daty powołania mnie w skład dyrekcji przedsiębiorstwa, co nastąpiło gdzieś około 1971 roku, a więc po dwudziestu latach! Wtedy już nie wypadało być członkiem rady zakładowej i członkiem dyrekcji, wobec czego wycofałem się.

Nie rozumiem polityki partii i rządu. Jako aktywny działacz zakładowej organizacji związkowej bywałem wybierany delegatem na konferencje sprawozdawczo-wyborcze szczebla wojewódzkiego lub krajowego, a raz nawet zdarzyło mi się być uczestnikiem kongresu związków zawodowych, zorganizowanym przez dawną CRZZ (Centralną Radę Związków Zawodowych). Zabierałem głos na tych gremiach, narażając się swoimi wystąpieniami przedstawicielom władz centralnych. Tak było na przykład na krajowym zjeździe Związku Zawodowego Pracowników Handlu i Spółdzielczości w Warszawie. Przewodniczący Zarządu Okręgowego kolega St. Białach zwrócił się do mnie w czasie trwania obrad, bym zabrał głos w imieniu delegacji gdańskiej. Próbowałem się od tego wymigać, ale Białach był uparty. Było to po tragicznym grudniu 1970 roku, a więc gdzieś w 1. kwartale 1971 roku. W zjeździe brał udział przedstawiciel władz centralnych ówczesny wicepremier Kazimierz Olszewski. Zasiadałem wtedy w prezydium zjazdu, co było chyba wyróżnieniem za to, że łamiąc godzinę policyjną obowiązującą na Wybrzeżu, zdecydowałem się na prośbę St. Białacha pojechać do Warszawy, by zrelacjonować w Zarządzie Głównym Związku m. in. przebieg zajść i sytuację w Trójmieście w grudniu 1970 roku. Byłem także w składzie delegacji handlowców z okazji Dnia Handlowca u premiera Piotra Jaroszewicza, który z przejęciem mówił o tych wydarzeniach, zapowiadając zmiany na lepsze. Chyba uwierzyłem w te czcze deklaracje, bo kiedy zabrałem głos z mównicy Zjazdu, pozwoliłem sobie nawiązać do wydarzeń grudniowych i do obserwowanych zjawisk nawrotu do starej polityki. Mówiłem m. in. o sprawach bytowych środowiska młodzieży.

Kiedy po swoim wystąpieniu wyszedłem w kuluary, zaczepił mnie natychmiast kierownik biura zjazdu i zarazem kierownik wydziału organizacyjnego kolega Malicki, który w popłochu zaczął wypytywać mnie o to, co mówiłem, a na moje pytanie o przyczynę jego zainteresowania moją wypowiedzią w dyskusji, zaczął coś bąkać, no, bo wiecie, rozumiecie..., jakiś towarzysz z biura ochrony rządu (tzn. z obstawy pana wicepremiera) wypytywał o nazwisko "towarzysza z Gdańska", kóry zabierał właśnie głos...

Oczywiście również towarzysz wicepremier był łaskaw już na wstępie swojego wystąpienia poświęcić uwagę mojej wypowiedzi. Jego reakcja była bardzo krytyczna, a wynikało z niej, że towarzysz z Gdańska nie rozumie polityki partii i rządu, która jest prosta i jasna... Kolega Białach wysłuchał wielu pretensji, że nie skonsultował (czytaj ocenzurował) mojej wypowiedzi (nie bardzo mógł, bo nie przygotowałem jej na piśmie i mówiłem z pamięci), a negatywne echa w odbiorze treści tego co powiedziałem odbijały się dość długo po zjeździe, o czym informowali mnie niektórzy koledzy. Muszę przyznać, że do mnie bezpośrednio nikt nie zgłaszał pretensji...

W okręgowych i krajowych władzach związków zawodowych. Opisany wyżej incydent to tylko drobna ilustracja pracy związkowej poza zakładem pracy. Moja aktywność powodowała, że byłem wybierany do władz okręgowych i krajowych Związku Zawodowego Pracowników Handlu i Spółdzielczości. Przez kilka kadencji byłem członkiem prezydium Zarządu Okręgu Związku, potem także kilka kadencji - Zarządu Głównego, a tam członkiem tzw. sekcji handlu zagranicznego, która często bardzo odważnie stawiała sprawy pracowników naszego resortu. Jako przewodniczący rady zakładowej wziąłem udział w dwutygodniowym kursie zorganizowanym przez Zarząd Główny i

Ministerstwo Handlu Zagranicznego w Zakopanem. Przyjechał tam na spotkanie minister handlu zagranicznego Tadeusz Olechowski, który wśród różnych szefów tego resortu wyróżniał się dużą wiedzą i znajomością języków obcych. Był to - moim zdaniem - po ministrze W. Trąmpczyńskim drugi udany minister handlu zagranicznego. Na tym kursie miałem również okazję wysłuchać wykładów kilku znanych osób. Był wśród nich dr Z. Rurarz - doradca ministra, który bardzo odważnie ujawniał nam kulisy naszej politycznej i ekonomicznej rzeczywistości.

Po połączeniu w jeden resort Ministerstwa Handlu Zagranicznego z Ministerstwem Żeglugi - powstało Ministerstwo Handlu Zagranicznego i Gospodarki Morskiej. Wtedy nasze przedsiębiorstwo przejął w swój związkowy nadzór Związek Zawodowy Marynarzy i Portowców z Zarządem Głównym w Gdańsku. Wszedłem automatycznie w skład plenum tego Zarządu i dotrwałem w nim do stanu wojennego, a więc do dnia zawieszenia działalności wszystkich związków zawodowych. Ale nim do tego doszło, po Sierpniu 1980 roku byłem uczestnikiem prób przebudowy ruchu związkowego w duchu pluralizmu i demokracji. Nasze plenum Zarządu Głównego było chyba pierwszą taką instancją w kraju, która podjęła uchwałę o przekształceniu związku w niezależny i samorządny związek zawodowy oraz wypowiedziała posłuszeństwo CRZZ. W tamtych warunkach był to jednak gest bez większego znaczenia.

Ze Związkiem Pracowników Handlu i Spółdzielczości łączą mnie jak najlepsze wspomnienia. Było w nim wielu działaczy rzetelnie pojmujących swoją rolę, a działalność służyła autentycznie ludziom i obronie ich praw. Pamiętam okres, kiedy ówczesny I sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku Jan Ptasiński rozpętał kampanię przeciwko tym pracownikom handlu, którzy podjęli trud budowy własnego domu. Ludzie ci byli przedmiotem wręcz policyjnych akcji jako potencjalni przestępcy... Musieli tłumaczyć się niemal z każdego grosza przeznaczonego na budowę. Pokrzywdzeni szukali obrony u nas i na posiedzeniach prezydialnych ówczesnego Zarządu Okręgu podejmowaliśmy odważną obronę tych pokrzywdzonych wbrew stanowisku wszechpotężnej instancji partyjnej.

W tzw. komisjach problemowych i sekcjach branżowych dyskutowaliśmy odważnie na tematy związane z obroną interesów pracowniczych. Bez przerwy należałem do sekcji handlu zagranicznego zarówno na szczeblu wojewódzkim i na szczeblu krajowym. Tam dyskusje były bardzo żywe. Należy oczywiście zdawać sobie sprawę ze słabości tamtego ruchu związkowego, z faktu podporządkowania wszystkich węzłowych spraw tego ruchu dyrektywom partii. A już na samej górze mieliśmy do czynienia z żenującymi przejawami dyrygowania, co w sposób jaskrawy było szczególnie widoczne w polityce personalnej.

Jeszcze dziś ogarnia mnie wstyd i zażenowanie, kiedy przypominam sobie epizod związany z uczestnictwem w którymś z kolei (roku nie pamiętam) Kongresie Związków Zawodowych z udziałem Edwarda Gierka. W wyborach nowych władz odegrano zwykłą szopkę. Kandydatem na przewodniczącego CRZZ był wtedy Władysław Kruczek. Nie znałem go, ale już po wyborze ze wstydem - wraz z całą naszą delegacją - śledziłem z balkonu Sali Kongresowej Pałacu Kultury w Warszawie jak ten człowiek powołany na tak wysokie stanowisko, wodził palcem po linijkach napisanego tekstu, aby coś powiedzieć Kongresowi jako nowo wybrany przewodniczący. Ale takie miernoty trwały latami na szczytach władzy, bo taką rolę wyznaczyło im biuro polityczne w ramach kręcącej się karuzeli.

Z pracą związkową łączy się też bardziej osobiste wspomnienie. Otóż Zarząd Główny Związku Marynarzy i Portowców z okazji swojego 60-lecia wnioskował do Rady Państwa o odznaczenie mnie Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski.

Fiasko mojego "upartyjnienia". Nie byłbym uczciwy wobec siebie i Czytelników tych wspomnień, gdybym przemilczał epizod, który dziś wspominam z zażenowaniem, a może nawet trochę ze wstydem. Dałem się bowiem skusić natrętnym namowom i pokusom moich przełożonych i o mały włos zostałbym członkiem partii.

Było to chyba w 1960 roku, kiedy naczelnym dyrektorem "Baltony" był pan Józef Kulesza, a jego zastępcą pan Apoloniusz Sakiewicz. U obu panów cieszyłem się uznaniem, darzyli mnie wręcz sympatią. Dyrektor J. Kulesza okazał to między innym tym, że zabrał mnie ze sobą w dłuższą podróż służbową do RFN, Belgii, Holandii i Francji. Ceniłem go za osobistą uczciwość, inteligencję i wiedzę. W czasie wspomnianej podróży doszło między nami do znamiennej dyskusji, która potwierdza mój osąd o tym człowieku.

Kiedy byliśmy w Belgii, dotarły do nas poprzez prasę informacje o zajściach, do jakich doszło w Nowej Hucie w związku z próbą usunięcia krzyża, który postawiono na miejscu przeznaczonym decyzją władz pod budowę kościoła. Ale od października 1956 roku minęło już kilka lat, władza zmieniła front, a odwilżowa pogoda popsuła się... Doszło do starć z milicją, o czym dramatycznie donosiła zachodnia prasa. Wypadki te wzbudziły w nas pewien niepokój. Pan J. Kulesza zaczął ubolewać nad polskim zacofaniem i kołtuństwem, które gotowe jest doprowadzić do burd i awantur w obronie krzyża, który władze chciały przecież usunąć, aby na tym miejscu zbudować szkołę... Powoływał się przy tym na Belgię, w której mieszkał wcześniej chyba cztery łata na tzw. placówce. Twierdził, że w cywilizowanej Belgii takie wydarzenie nie byłoby możliwe.

Nie wytrzymałem i stanąłem w obronie naszych współziomków. Podniosłem argument, aby zechciał zwrócić uwagę na różnicę okoliczności. Kiedy zażądał rozwinięcia moich argumentów, zaatakowałem: Panie dyrektorze, czy w oparciu o swoje kilkuletnie doświadczenie i obserwacje wyobraża pan sobie, aby w tej "cywilizowanej Belgii" było możliwe takie zachowanie władzy? Władzy, która jakiejkolwiek gminie wyznaniowej wydaje zezwolenie na budowę świątyni, potwierdzone przez odpowiednie organy, a potem próbuje siłą zmienić ten stan rzeczy? Pan dyrektor Kulesza zamyślił się, a po chwili stwierdził: Ma pan rację, przekonał mnie pan. W ten sposób uzgodniliśmy swoje stanowisko wobec wypadków wokół krzyża w Nowej Hucie.

Ale wróćmy do wątku partyjnego. Pan Józef Kulesza miał wobec mnie poważne zamiary kadrowe. Chciał mnie powołać w skład dyrekcji na stanowisko dyrektora handlowego. Popierał go w tym pan A. Sakowicz. Przewidywali w tym trudności, bo byłem bezpartyjny. Zaczęły się więc podchody, rozmowy, naciski. Wzbraniałem się długo, w wielu rozmowach podnosiłem argument dotyczący mojej religijności, a także przeszłości (AK, wyrok). Obaj panowie konsultowali to z odpowiednimi czynnikami politycznymi uzyskując zapewnienie, że moja przeszłość nie ma w tej sprawie żadnego znaczenia (Panie Tośku, to nie dawne czasy). Przeżywałem okres rozterek, wahań, rozmów z wieloma ludźmi. Często słyszałem opinię: Czego się "łamiesz", co ci zależy... Wreszcie przy aprobacie Żony podjąłem decyzję i wypełniłem deklarację.

Kiedy dyrektor Kulesza dowiedział się o tym, ucieszył się bardzo. Na zebraniu podstawowej organizacji partyjnej zapadła jednogłośna decyzja przyjęcia mnie w poczet kandydatów. Odbyło się to dość formalnie. Wprawdzie pani Anna Ciarka próbowała wywlec w dyskusji sprawę mojego stosunku do religii, ale została przywołana do porządku i w ten sposób prawie znalazłem się w szeregach przodującej siły narodu. Oczywiście decyzja POP wymagała zatwierdzenia przez miejską instancję partii.

I teraz dopiero zaczęła się perfidna gra, która do dziś budzi we mnie obrzydzenie. Zaczęli działać ludzie, którzy w żaden sposób nie mogli pogodzić się z tym, że moja pozycja kadrowa może się umocnić. Głównym ich prowodyrem był ówczesny I sekretarz POP kolega K. Krzemiński, który wprawdzie serdecznie gratulował mi podjętej decyzji ciesząc się, że będziemy teraz razem, ale faktycznie był jedną z pierwszych osób zainteresowanych utrąceniem mojej kandydatury na członka dyrekcji. Użyto do tego celu mojej starej opinii z Morskiego Urzędu Zdrowia, która obok nader pozytywnej oceny zawodowej przypominała moją okupacyjną i pookupacyjną przeszłość oraz klerykalne poglądy. Wspominałem już wcześniej, że po Październiku 1956 roku mogłem tę opinię usunąć z akt, co proponował mi ówczesny kadrowiec kolega W. Baran. Nie uczyniłem tego wierząc, że czasy zakłamania minęły. On sam polecił to zrobić, bo widziałem na opinii adnotację czerwoną kredką: Anulować - do zniszczenia. Jednak ktoś bardzo przewrotny i przezorny wyłączył ten dokument z akt i przechował go w odrębnej kopercie...

Teraz użyto go jako wspaniałego haka. Z inicjatywy pana K. Krzemińskiego i przy ścisłym współdziałaniu ówczesnego szefa kadr kolegi J. Kunińskiego wyciągnięto papierek i bezceremonialnie wpięto do teczki z moimi dokumentami, które były przedmiotem zainteresowania odpowiednich czynników. Zostałem więc karierowiczem, który pcha się do partii, bo chce awansować. Uderzenie było celne i skuteczne. Komitet Miejski odrzucił wniosek egzekutywy POP "Baltony" o przyjęcie mnie w poczet kandydatów. Nie było jednak odważnego, aby mi to podać wprost do wiadomości. Taki stan zawieszenia trwał kilka miesięcy. W międzyczasie odszedł dyrektor naczelny pan J. Kulesza, a kolega K. Krzemiński... awansował na dyrektora handlowego.

Zażądałem w tej sytuacji jasnej informacji, co do mojej partyjnej sytuacji. Udzielił mi jej z ociąganiem ówczesny sekretarz POP kolega E. Kajdański - człowiek wyjątkowej uczciwości. Usiłował dać mi także satysfakcję kolega K. Krzemiński - mój nowy przełożony. Poprosił mnie do siebie i stwierdziwszy, że rozumie moje swoiste upokorzenie, ale prosi, bym o całym epizodzie zapomniał i nie przejmował się tym, co zaszło, bo on mnie niezmiennie ceni i chce ze mną współpracować jako dyrektor handlowy.

W toku intensywnej pracy zawodowej i związkowej dość szybko zapomniałem o całej sprawie. Pozostał jednak niesmak spowodowany faktem, że wśród współpracowników byli ludzie wyjątkowo perfidni, działający z taką premedytacją... Wspominając po latach ten epizod mojego życia, dziękuję w duchu tym wszystkim, którzy tak się wysilali, aby zablokować moje partyjne członkostwo. Jeszcze raz potwierdziło się porzekadło, że nie ma złego, co by na dobre nie wyszło.

"Rozbijacka robota" w Stronnictwie Demokratycznym. Kto pamięta czasy PRL i pracował gdziekolwiek w jakichkolwiek gremiach kierowniczych - łatwo pojmie opisane wyżej perypetie z próbą mojego upartyjnienia. System stanowisk kierowniczych objętych tzw. partyjną nomenklaturą był bardzo rozległy. Sam po tych wszystkich przejściach byłem ze strony PZPR już bezpieczny. Okazało się jednak wkrótce, że inna partia chciała mnie mieć w swoich szeregach.

Radcą prawnym "Baltony" był wtedy pan Stanisław Konderski, członek koła terenowego Stronnictwa Demokratycznego w Sopocie. Było to koło typowo inteligenckie, do którego należeli prawnicy, dziennikarze, nauczyciele i ludzie podobnych inteligenckich zawodów. Pan Konderski lubił mnie odwiedzać w moim pokoju. Jako kierownik działu byłem na tyle uprzywilejowany, że miałem osobne pomieszczenie, więc mogliśmy swobodnie, bez skrępowania rozmawiać. Często więc gawędziliśmy i dyskutowali na różne tematy. W tych przyjacielskich kontaktach pan Konderski (darzyłem go dużą sympatią) między innymi agitował mnie do wstąpienia do SD. Nie paliłem się do tego i długo dawałem odpór tym namowom. Kiedy ucinałem rozmowy zdaniami: Po co mi to? Ja to już mam za sobą - pan Stanisław argumentował: Panie Antoni, myli się pan. Myśli pan, że można w Polsce być kierownikiem działu dużej państwowej firmy jako bezpartyjny? Wcześniej, czy później "towarzysze" dobiorą się do pana. Albo pana "upartyjnią" , albo stąd pan wyleci... To więcej niż pewne! Przystępując do SD "zablokuje" pan tego typu zakusy.

Po wielu takich dyskusjach dałem się przekonać i wstąpiłem do Stronnictwa Demokratycznego w Sopocie. I tak w 1966 roku rozpoczął się okres mojej aktywności w tej partii. Byłem na tyle znany w mojej firmie, że wkrótce stało się to publiczną tajemnicą. Kiedy informacja o tym dotarła do moich koleżanek i kolegów, ponad 10 osób - za moim przykładem - wyraziło chęć wstąpienia do SD. Powstało wkrótce zakładowe koło Stronnictwa Demokratycznego, które wnet przybrało charakter koła międzyzakładowego, bo w jego skład weszli także pracownicy "C. Hartwig", Urzędu Celnego i innych instytucji.

I znowu podpadłem. Aktywność Stronnictwa Demokratycznego na terenie naszej firmy i pokrewnych - wzbudziła zaniepojenie towarzyszy z PZPR. Uznano, że SD nie ma prawa organizować się w zakładach pracy, które są wyłączną strefą wpływów PZPR. Przypuszczono na mnie kolejny atak, oskarżając o rozbijacką robotę i inspirację w tym zakresie. Instancja partyjna PZPR użyła do tego celu osoby ówczesnego dyrektora naczelnego pana Józefa Dąbskiego. Pewnego dnia odwiedził mnie osobiście w moim pokoju na rozmowę w cztery oczy. Wyznał, że otrzymał polecenie przeprowadzenia jej w celu spowodowania wycofania się SD z działalności na terenie zakładu pracy. Powoływał się przy tym na rzekome porozumienie międzypartyjne, mocą którego SD nie powinno uaktywniać swojej działalności w zakładach pracy.

Pan J. Dąbski prowadził rozmowę w przyjaznym tonie, bo darzył mnie szacunkiem i sympatią osobistą, ale zgodnie z otrzymanym poleceniem był również stanowczy. Ale ja też nie ustąpiłem. Określiłem zakusy działaczy partyjnych jako sekciarskie, zaprzeczyłem również istnieniu jakichś porozumień międzypartyjnych i odmówiłem podjęcia żądanych ode mnie działań. Formalnie zasłoniłem się tym, że nie jestem nawet w składzie zarządu koła i nie do mnie należy taka decyzja. Powiadomiłem równocześnie przewodniczącego wojewódzkiego komitetu SD w Gdańsku Łukasza Balcera o całym zdarzeniu i zażądałem od niego odpowiedniej interwencji na szczeblu międzypartyjnym.

Z tą akcją zbiegło się inne wydarzenie. Oto na konferencji sprawo-zdawczo-wyborczej środowiskowego komitetu partyjnego PZPR przedstawiciel Komitetu Miejskiego - pan Adam Ziemliński zaatakował ostro w swoim wystąpieniu działaczy partyjnych za indolencję, brak aktywności itp., w wyniku czego w zakładach pracy uaktywniają się takie struktury jak SD, organizując swoje koła zakładowe. W swojej oskarżycielskiej mowie był łaskaw wymienić moje nazwisko. Kiedy następnego dnia echa tego wystąpienia doszły do mojej wiadomości, pozwoliłem sobie na telefon do tego towarzysza i poprosiłem o bezpośrednią rozmowę. Spotkaliśmy się u niego. Zbagatelizował całą sprawę tłumacząc, że jego intencje były inne. Chodziło mu o obudzenie niektórych towarzyszy.

Ostatecznie wszystko zostało po staremu, SD nie wycofało się z zakładów pracy. Istniejące w "Baltonie" koło międzyzakładowe po jakimś czasie usamodzielniło się, a członkowie spoza naszej firmy utworzyli nowe koła. Niedługo okazało się, że nie mogę jednak liczyć na spokojne życie szarego członka w moim kole zakładowym.

W Miejskim Komitecie SD w Gdyni. Jakoś niedługo potem Miejski Komitet SD wpadł w kłopoty w związku z konfliktem, jaki powstał między etatowym sekretarzem tego Komitetu a społecznym przewodniczącym - kolegą Bożydarem Żukowskim. Konflikt przybrał takie rozmiary, że stały się konieczne zmiany osobowe. I wtedy sekretarz Wojewódzkiego Komitetu kolega Łukasz Balcer uznał moją osobę jako właściwą kandydaturę na nowego społecznego przewodniczącego Miejskiego Komitetu w Gdyni.

Zorganizowano posiedzenie plenarne MK SD i na nim wysunięto mnie jako kandydata na przewodniczącego. Nie byłem jeszcze znany w środowisku, ale mimo to moja kandydatura przeszła. Zostałem przewodniczącym, w następstwie czego przesunąłem się w hierarchii społecznej na szczebel miejski. Oznaczało to między innymi uczestnictwo w posiedzeniach tzw. komisji porozumiewawczej partii i stronnic politycznych na szczeblu miejskim.

W ramach przeprowadzonych zmian musiał odejść także dotychczasowy sekretarz MK - kolega Bartelke. Na jego miejsce przyszedł młody, inteligentny członek SD - kolega Tadeusz Rymszewicz. Wspólnie zaczęliśmy kierować całą miejską organizacją SD, która liczyła wówczas ponad 1000 członków. Ponieważ w jej szeregach było sporo tzw. martwych dusz, przeprowadziliśmy zatem weryfikację, co spowodowało zmniejszenie tego stanu do ponad 800 członków, ale nie osłabiło organizacji. Wspomniany wyżej sekretarz MK wymienił się w trakcie mojej pracy z innym kolegą - Maciejem Borkowskim. Zjazdy miejskie, które odbyły się w międzyczasie, akceptowały moją osobę na naczelnym miejscu w organizacji. Wydaje się, że udało mi się pozyskać uznanie członków, jak również przyczynić się do umocnienia całej organizacji miejskiej.

Przyszedł grudzień 1980 roku - termin kolejnego zjazdu miejskiego. Miesiące poprzedzające ten zjazd przyniosły wiele nowego w naszym życiu społeczno-politycznym. Wcześniej był pamiętny Sierpień 1980 roku i na scenie pojawiła się "Solidarność". Wrzenie ogarnęło także szeregi naszej organizacji. Pojawili się różni radykalni pokrzyki-wacze, którym wydawało się, że nadszedł czas na burzenie wszystkiego. W takiej atmosferze doszło do zjazdu. Okazało się, że młodzi gniewni - na zasadzie odreagowania - uznali zjazd za dobrą okazję do wycięcia wszystkiego, co stare. W dużej mierze im się to udało. W wyborach nowych władz moja osoba nie znalazła uznania wyborców. Nie wszedłem do władz Miejskiego Komitetu Stronnictwa Demokratycznego w Gdyni.

Muszę wyznać, że byłem tym nieco zaskoczony, a ta klęska wyborcza napełniła mnie goryczą. Miałem poczucie pewnej niesprawiedliwości, niezasłużonego odrzucenia, bo pamiętałem nie tak odległe kłopoty i przykrości ze strony towarzyszy, związane z działalnością w SD. Ale vox populi był nieubłagany, a wyniki wyborów jednoznaczne. Po trzech kadencjach zostałem więc poza nawiasem władz MK SD, nie wchodząc nawet w skład plenum instancji miejskiej. Oznaczało to pewien zwrot w mojej działalności w szeregach Stronnictwa. Nadal byłem jego aktywnym działaczem, ale nieco w innym charakterze. Piszę o tym w następnym rozdziale.

W 1983 roku wyjechałem na cztery lata do Danii, co spowodowało rozluźnienie moich więzów z SD. Kiedy wróciłem, nie próbowałem ich odtwarzać. A ponieważ Stronnictwo też miało swoje problemy, tym łatwiej było mi odsunąć się na margines działalności tej organizacji i tak już pozostało...

W radzie narodowej Gdyni. Nieoczekiwany i zaskakujący - przynajmniej dla mnie - awans w hierarchii Stronnictwa Demokratycznego, miał dalsze konsekwencje. W drugiej połowie lat sześćdziesiątych SD wystawiło moją kandydaturę na radnego Miejskiej Rady Narodowej w Gdyni. To praktycznie oznaczało zostanie radnym, bo startowałem z tzw. miejsca mandatowego, a przy ówczesnych ordynacjach wyborczych trudno było w takich sytuacjach przepaść w tzw. wyborach. Zostałem więc radnym.

Zgodnie z obowiązującymi wtedy mechanizmami dość często działo się tak, że jeśli ktoś ujawnił się jako tzw. działacz społeczny - spadały na niego lawinowo różne funkcje, w wyniku czego zamieniał się w tzw. choinkę. Funkcja goniła funkcję, a działacz często gubił się w ich mnogości, pozorując aktywność na wielu polach. Ja też stawałem się choinką, ale dzięki charakterowi i poczuciu obowiązku starałem się wywiązywać z tych licznych funkcji jak najlepiej.

W tej pierwszej fazie aktywności w charakterze radnego uczestniczyłem w pracach różnych komisji, potem zostałem jednym z wiceprzewodniczących Miejskiej Rady Narodowej. W grudniu 1980 roku dotychczasowy przewodniczący MRN, I sekretarz Komitetu Miejskiego PZPR - Zygmunt Rosiak doszedł pod wpływem nowej rzeczywistości posierpniowej do wniosku, że nie powinien łączyć w jednym ręku dwóch stanowisk i zrezygnował z przewodnictwa Rady. W Miejskim Komitecie SD uznano tę rezygnację za dobrą okazję przejęcia władzy. Zaczęto mnie nagabywać, bym zgodził się na wysunięcie mojej kandydatury na najbliższej sesji. Przeciwstawiłem się temu w sposób stanowczy argumentując, że skoro pan Rosiak wycofuje się dlatego, aby nie łączyć dwóch funkcji, to i ja nie powinienem godzić się na to samo (byłem wtedy przewodniczącym SD w Gdyni).

W Stronnictwie nie widziano jednak innej kandydatury niż moja," bo w międzyczasie poznano mnie jako aktywnego działacza, uczestnika wielu dyskusji itp. Ale nie przyjąłem tej propozycji. Zostawiłem jednak pewną furtkę stawiając warunek: jeśli na zbliżającym się zjeździe miejskim SD nie zostanę wybrany do władz, to wtedy zgodzę się kandydować na stanowisko przewodniczącego MRN z ramienia SD. I rzeczywiście: wśród wielu starych działaczy zostałem wykoszony przez Zjazd SD. Następnego dnia miała się odbyć sesja MRN. Wtedy przekazałem koledze Tadeuszowi Rymszewiczowi przyzwolenie na zgłoszenie mojej kandydatury, wystawiając się znów na ryzyko gry wyborczej. Absolutnie nie wierzyłem, aby Stronnictwu udało się przełamać monopol PZPR. Uważałem, że nasze szanse są zerowe.

Na sesji MRN pan Z. Rosiak zgłosił oficjalnie swoją rezygnację z funkcji przewodniczącego, a klub radnych, członków PZPR i bezpartyjni, którzy nie mieli swojego klubu, zgłosili swojego kandydata -J. Biernata. Był to oczywiście członek PZPR, aktywista ze Stoczni im. Komuny Paryskiej w Gdyni. Może tam był aktywistą, ale w łonie Rady był mało widoczny, niczym się nie wyróżniał. Wtedy poprosił o głos kolega T. Rymszewicz i - ku zaskoczeniu wszystkich - zgłosił w imieniu klubu radnych SD moją kandydaturę. Ze zwyczajowej formalności zmiany przewodniczącego - zrobiły się prawdziwe wybory. Zarządzono tajne głosowanie.

Kiedy komisja skrutacyjna ogłosiła wyniki okazało się, że przytłaczającą przewagą głosów - pewnie również na zasadzie odreagowania - uzyskałem miażdżącą przewagę nad partyjnym kontrkandydatem J. Biernatem, który przepadł z kretesem. Konsternacja była ogromna. Jest więcej niż pewne, że swoje zwycięstwo (i zwycięstwo Stronnictwa) zawdzięczaliśmy głosom wielu towarzyszy oraz bezpartyjnym, boć przecież nasz klub był mały i nie mógł samodzielnie uzyskać takiej przewagi. Członkom wiodącej partii trudno było pogodzić się z taką klęską. Wiem, że były nawet pomysły zakwestionowania tego aktu wyboru, ale przeważył chyba zdrowy rozsądek i wycofano się z tych pomysłów.

"Rządzę" Gdynią! W ten oto sposób W grudniu 1980 roku (chyba było to 5 grudnia, ale dokładnej daty nie pamiętam) zostałem przewodniczącym Miejskiej Rady Narodowej miasta Gdyni! Zacząłem rządzić miastem. Jakie to były wtedy rządy, każdy wie...

Kierowałem pracą Rady do września 1983 roku, również w tragicznych dniach stanu wojennego i bezpośrednio po nim, przy czym -tak mi się wydaje - udało mi się nie zawodzić tych, którzy na mnie głosowali. Kierowane przeze mnie prezydium MRN umocniło swoją pozycję, stając się autentycznym - na miarę ówczesnych realiów - organem ówczesnej Miejskiej Rady Narodowej.

Okres tych trzech lat od grudnia roku 1980 do września 1983 roku był dla mnie czasem wyjątkowo intensywnej pracy. Obok swoich obowiązków zawodowych w macierzystej firmie musiałem przecież udźwignąć ciężar organizacji pracy całej Rady, jej komisji i samego prezydium, które regularnie co dwa tygodnie odbywało swoje posiedzenia. Wprawdzie wspierało mnie w tej pracy biuro MRN, na czele którego stał doświadczony samorządowiec, wieloletni pracownik i działacz administracji miejskiej - kolega Bazyli Kareł, ale spiritus movens całości musiałem być ja.

Nigdy przedtem, ani potem nie uczestniczyłem w takiej ilości posiedzeń, zebrań i spotkań, jak wtedy. Brałem udział w posiedzeniach niektórych komisji, zapraszano mnie na zebrania mieszkańców poszczególnych dzielnic, gdzie trzeba było wysłuchiwać krytyki, narzekań i utyskiwań przedstawicieli lokalnych samorządów mieszkańców, zabierać głos, by wyjaśniać, tłumaczyć, czasami przeciwstawiać się demagogii. Takie zebrania trwały często do późnych godzin wieczornych i w domu zjawiałem się nawet po godzinie 22.00, ku utrapieniu żony, która pytała nieraz: Po co ci to? Co z tego masz? Ale dzięki tym spotkaniom poznałem wielu ludzi i miasto.

Przyjemniejszy aspekt miały zaproszenia przez zakłady pracy na różne zakładowe uroczystości i akademie, które były okazją do wręczania pracownikom odznaczeń państwowych. Wprawdzie dziś bywa to czasami przedmiotem kpin (klapa, buźka, goździk), ale wtedy jakoś nikt nie wzbraniał się z przyjmowaniem tych odznaczeń, wypinał dumnie pierś, a ja - w imieniu Rady Państwa - przypinałem te odznaczenia.

W tym miejscu wypada mi wspomnieć o pewnej ogólnomiejskiej imprezie, która odbyła się w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Była to uroczysta akademia z okazji święta 22 Lipca w 1981 roku. Na fali posierpniowych przemian komitet organizacyjny tej akademii mnie zlecił przygotowanie i wygłoszenie głównego referatu. O dziwo, nikt nie próbował mnie kontrolować w tej pracy, ani nie żądano tekstu do wglądu. Napisałem więc przemówienie tak, jak chciałem. Sporo miejsca poświęciłem wydarzeniom Sierpnia 1980 roku, mówiłem o słuszności robotniczych żądań i kierunku dokonywań przemian, o roli Kościoła Katolickiego w tych przemianach. Spory akapit poświęciłem sylwetce kardynała Stefana Wyszyńskiego, określając go Prymasem Tysiąclecia.

Odczytałem tekst z trybuny akademii. Chyba nie przypadł on do gustu wielu notablom miasta, których trochę skręcało i pewnie żałowali, że dopuścili mnie do tej roboty. Wcześniej nie zdarzało się, aby w oficjalnym referacie ktoś śmiał mówić o takich rzeczach. Wtedy jednak był swoisty karnawał, dlatego nikt nie skierował pod moim adresem słów otwartej krytyki. Na kolejnych uroczystościach tego rodzaju w latach 1982 i 1983 referaty pisali już inni, według starego klucza.

Miejska Rada Narodowa Gdyni zajmowała się wówczas wieloma problemami. Do najtrudniejszych należały sprawy gospodarcze. Na początku tamtej dekady bardzo widoczne już były objawy ostrego kryzysu. Ujawniło się to przede wszystkim w zwolnieniu tempa realizacji niektórych ważnych dla rozwoju miasta inwestycji. Niektóre przedsięwzięcia w ogóle wstrzymano, a my - ojcowie miasta obserwowaliśmy narastające straty spowodowane niemożnością zabezpieczenia już stworzonej substancji, bo nawet na to brakowało środków.

Autor z żoną na społecznym spotkaniu


Pamiętam, że do takich ważnych przedsięwzięć należały m. in. budowa fabryki farb i lakierów "O1iva" w Chwaszczynie, budowa fabryki domów w Chylonii, czy też budowa estakady łączącej port kontenerowy z obwodnicą śródmiejską. Nie były to inwestycje miejskie, ale dla miasta ważne. Dyskutowano o tych sprawach na sesjach i w komisjach, władze Gdyni kierowały pisemne postulaty do władz centralnych i wojewódzkich - bez skutku. Niektóre z tych inwestycji były z założenia chybione. Do nich należała budowa fabryki domów, która miała służyć realizacji budownictwa mieszkaniowego w technologii wielkiej płyty. Była to technologia obarczona licznymi wadami i bardzo droga, ale ambicją niektórych działaczy było, aby i Gdynia miała swoją fabrykę domów. Kiedy radni wizytowali plac budowy w Chyloni, słyszeli głosy krytyki fachowców, którzy byli zdania, że lepsze efekty można uzyskać w innym systemie znacznie taniej. Fabryka domów miała jedną i jedyną zaletę: była bardzo ... foto- i telegeniczna. Te hale robiły wrażenie, kiedy oglądało się je na fotografii w gazecie lub w telewizorze!

Tak topiliśmy pożyczone pieniądze w chybionych inwestycjach wbrew opinii fachowców i zdrowemu rozsądkowi. Z żalem muszę stwierdzić, że kiedy piszę te słowa - niewiele albo prawie nic nie zmieniło się na tych odcinkach. Takie fatalne czasy!

W okresie mojej działalności w Radzie Miejskiej sprawy zmian ustawodawczych dotyczących samorządu były bardzo żywo dyskutowane i w prasie i w samych radach narodowych. Większość z nas była zdania, że konieczna jest daleko idąca demokratyzacja systemu sprawowania władzy w kraju, że wiele uprawnień władze centralne winny przekazać w dół do samorządu lokalnego. W szczególności postulowano zmiany w systemie poboru i dystrybucji dochodów podatkowych.

Władze centralne zdawały sobie sprawę z wagi tych spraw, ale nie było tam woli dokonania jakichś istotnych zmian. Dowodem na to była zwołana w Radzie Państwa narada przewodniczących wojewódzkich rad narodowych z udziałem 5 czy 6 przewodniczących rad stopnia podstawowego. Naszą Radę Miejską spotkało wyróżnienie, bo jako jej przewodniczący uczestniczyłem w tej naradzie w charakterze obserwatora, składając nasze postulaty na piśmie. W dyskusji głosu nie zabierałem, a miała ona ostry i krytyczny przebieg. Stanowczo domagano się decentralizacji i w takim duchu przemawiał między innymi profesor J. Kaleta z Wrocławia. Było to przysłowiowe rzucanie grochem w ścianę. Przedstawicielom Rady Państwa chodziło o pacyfikację nastrojów tzw. dołów, nie mieli natomiast najmniejszego zamiaru zmieniać cokolwiek w systemie sprawowania władzy. Widać to było między innymi z treści wystąpień prowadzącego naradę wiceprzewodniczącego Rady Państwa - pana profesora Secomskiego.

I tak też skończyło się na ogólnym gadulstwie. Żadne zmiany nie nastąpiły. Zresztą do dziś sprawa jest przedmiotem dyskusji i sporów między terenem a władzą centralną.

Mogę bez zarozumialstwa stwierdzić, że MRN w Gdyni podejmowała wiele istotnych spraw. Nie wszystko dało się załatwić, ale czuło się atmosferę autentycznej troski o dobro miasta, był klimat twórczych dyskusji i pozytywnych dążeń. PozycjaRady i jej prezydium była dość widoczna w tamtym systemie kierowniczej roli partii (co dobre - to zasługa partii, złe - wina administracji). Nie obyło się w Radzie bez prób warcholstwa. Pamiętam, jak przedstawiciele klubu PZPR i bezpartyjnych wykorzystywali forum Rady do swoich partykularnych i personalnych gierek wokół osoby prezydenta miasta - pana Jana Krzeczkowskiego, zresztą także członka ich klubu. Nie będę wdawał się w opisywanie tych gierek, ale faktem jest, że w ich następstwie pan J. Krzeczkowski musiał odejść ze stanowiska, ale nastąpiło to już pod moją nieobecność.

Do większych osiągnięć mojego przewodniczenia Radzie zaliczam przeprowadzenie na jednej z sesji uchwały o objęciu terenu Kolibek szczególną ochroną z przeznaczeniem pod przyszły park kultury i wypoczynku. Nic wówczas nie zapowiadało zwycięstwa zwolenników tej koncepcji, w dyskusji ujawnili się bowiem zdecydowani jej przeciwnicy. Kiedy poddawałem uchwałę pod głosowanie, byłem w duchu przeświadczony o przegranej. Tymczasem wyniki głosowania były zupełnie inne. Uchwała przeszła przytłaczającą większością głosów, a ogłoszenie wyniku głosowania radni przyjęli burzą oklasków! Zwyciężyła zbiorowa mądrość tego organu władzy.

Uchwała nasza została później zatwierdzona przez Wojewódzką Radę Narodową w Gdańsku i choć do dziś nie zrobiono nic konkretnego w tej mierze, to jednak podjęte wówczas decyzje są w mocy i stanowią podstawę do opracowania urbanistycznych planów przestrzennego rozwoju tej dzielnicy.

W spółdzielczości mieszkaniowej. W 1957 roku wkopałem się w działalność Urzędniczej Spółdzielni Budowlano-Mieszkaniowej w Orłowie. Wszystko zaczęło się od naszego zamiaru zdobycia własnego mieszkania, bo pozostawanie w domu rodzinnym Steni nie rokowało perspektyw na przyszłość. Zaczęliśmy rozglądać się za jakąś spółdzielnią mieszkaniową, które w tamtych latach zaczęły się dość dynamicznie rozwijać. Właśnie w Orłowie reaktywowała swoją przedwojenną działalność taka urzędnicza spółdzielnia z siedzibą przy ul. Śląskiej. Na jej istnienie zwrócił mi uwagę serdeczny przyjaciel jeszcze z czasów okupacyjnych w Kalwarii Zebrzydowskiej - inżynier architekt Jerzy Heidrich, który był w tym czasie architektem miejskim. Podał mi adres spółdzielni i namiary na jej ówczesnego prezesa zarządu mgra Stefana Preibisza. Oczywiście zarekomendował mnie także u niego w bezpośredniej rozmowie.

Udałem się do biura spółdzielni i okazało się, że miałem szczęście. Był jeszcze nikomu nie przydzielony jeden segment w projektowanym domu szeregowym przy nowym odcinku ul. Świętopełka. Zapisałem się więc do spółdzielni, wpłacając kwotę 30 tysięcy złotych, jakie na szczęście miała Stenia ze spadkowych rozliczeń rodzinnych. Plan przewidywał wybudowanie mieszkania o powierzchni 85 m2 kosztem około 160 000 złotych, przy czym kwotę 125 000 złotych miał stanowić kredyt do spłaty w ciągu 25 lat przy bardzo niskim oprocentowaniu (1 % w stosunku rocznym).

Inna sprawa, że plan ten nie został zrealizowany. Wykonawca budowy - Społeczne Przedsiębiorstwo Budowlane zrezygnowało z kontynuowania prac, co zmusiło nas do przejęcia rozpoczętych budów do wykończenia we własnym zakresie, a później - do podjęcia przez zarząd spółdzielni budowy w tzw. systemie gospodarczym. W sumie koszt budowy naszego mieszkania sięgnął 300 000 złotych, ale we wrześniu 1959 roku mogliśmy przeprowadzić się z Rumi na swoje przy ul. Świętopełka w Orłowie.

Moja przynależność do spółdzielni nie skończyła się na zwykłym członkostwie. Dość szybko wciągnięto mnie do pracy w jej organach statutowych. Najpierw byłem w radzie nadzorczej, a ponieważ byłem w niej dość aktywny i wykazywałem znaczną znajomość rzeczy, rada skierowała mnie do pracy w zarządzie, gdzie miałem wspomagać urzędującego prezesa pana Preibisza. Prezes Preibisz dość szybko zrezygnował z tej funkcji, dosłownie ją porzucił, przekazując mi w biegu najważniejsze dokumenty, pieczątki i klucze. Zniknął - podobno pojechał do sanatorium.

A dla mnie rozpoczął się trudny okres społecznej harówki przez całe lata (trwało to do 1980 roku). Spółdzielnia musiała wycofać się z systemu gospodarczego i planowanych inwestycji przyszłościowych na obszarze tzw. Kolibek "B", by podjąć koszmar rozliczeń kosztów budowy kilkudziesięciu domków. Do pracy społecznej nie było chętnych. Na szczęście w pierwszej fazie istniało biuro, w którym zatrudniałem trzy, a przez pewien czas nawet cztery osoby na niepełnych etatach, wśród nich księgową. Funkcję sekretarki i kasjerki na niepełnym etacie pełniła również moja żona Stenia.

W międzyczasie zmieniły się przepisy prawa spółdzielczego i przepisy planowania przestrzennego, co dodatkowo skomplikowało likwidację szeregu spraw z programu działalności spółdzielni. Tymczasem spółdzielnia była zaangażowana nie tylko w budownictwo mieszkaniowe. Zbudowała budynek mieszkalno-usługowy, zaangażowała środki z kredytu inwestycyjnego w budowę kanalizacji i dróg na osiedlu, zleciła Politechnice Gdańskiej dokumentację na przyszłe osiedle itp. Bank Inwestycyjny żądał rozliczenia pobranych kredytów, spłaty części nie rozdzielonej pomiędzy członków spółdzielni i hipotecznego zabezpieczenia spłat indywidualnych. Pieniądze utopione w infrastrukturze drogowej osiedla należało odzyskać od miasta, zapłacić uzasadnione należności Zakładowi Planowania Regionalnego Politechniki Gdańskiej itd.

Trzeba to wszystko było realizować w nieustannej walce z tą częścią społeczności spółdzielczej, która dość osobliwie pojmowała swoje spółdzielcze obowiązki, to znaczy uzyskać mieszkanie i... nie płacić. Dość powiedzieć, że jedna z członkiń wytoczyła spółdzielni w mojej osobie proces cywilny, kwestionując przedstawione jej rozliczenie kosztów budowy. Wskutek różnych donosów niektórych członków do władz, biuro spółdzielni nawiedzali inspektorzy Najwyższej Izby Kontroli i Milicji Obywatelskiej, a we wszystkim musiałem być sam.

Nie chcę wdawać się w szczegółowe opisy tych wszystkich finansowo-budowlanych perypetii. Były to kwestie trudne i trwające latami. Ograniczę się tylko do stwierdzenia, że udało mi się wszystko uporządkować: rozliczyć kredyty i przenieść ich podstawową część na poszczególnych członków, odzyskać środki od dłużników, w tym również od miasta, popłacić nie uregulowane należności i stopniowo doprowadzić sprawy do takiego stanu, by możliwe stało się bezkonfliktowe zlikwidowanie spółdzielni i wykreślenie jej z rejestru. Nastąpiło to w grudniu 1980 roku. Wypada dodać, że w międzyczasie przekształciliśmy naszą spółdzielnię w spółdzielcze zrzeszenie budowy domów jednorodzinnych, co okazało się konieczne wobec zmian prawa spółdzielczego. Włożyłem w to wszystko ogromny wkład pracy, dużo czasu, zdrowia i... nerwów, ale doprowadziłem dzieło do końca!

Towarzystwo Przyjaciół "Daru Pomorza". Praca w Miejskiej Radzie Narodowej i w Spółdzielni Mieszkaniowej w Gdyni nie wyczerpuje wszystkich dziedzin mojej społecznej aktywności. Zaliczam do niej również członkowstwo w Towarzystwie Przyjaciół "Daru Pomorza", którego Zarządowi Głównemu miałem nawet zaszczyt przewodniczyć.

Kiedy morska kariera tego legendarnego i o wspaniałej przeszłości statku szkolnego dobiegała końca, grupa działaczy społecznych podjęła kwestię jego przyszłości. Po wycofaniu jachtu z eksploatacji powstał pod koniec lat siedemdziesiątych Obywatelski Komitet Ratowania "Daru Pomorza", który następnie przekształcił się w Towarzystwo Przyjaciół "Daru Pomorza". Były osoby reprezentujące pogląd, że na czele Zarządu Głównego winien stanąć przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej, którym akurat wtedy byłem. Na wniosek ówczesnego prezydenta miasta Gdyni pana J. Krzeczkowskiego zostałem członkiem Towarzystwa i wybrano mnie prezesem Zarządu Głównego. Przyszło mi działać wśród wybitnych ludzi morza lub takich, którzy byli z morzem blisko związani. Mógłbym tu wymienić choćby kapitana żeglugi wielkiej, długololetniego zasłużonego kapitana "Daru Pomorza" - pana Jurkiewicza, czy prof. dra inż. B. Mazurkiewicza i wielu innych.

Wyjazd do Kopenhagi przerwał moją działalność w Towarzystwie. Po powrocie z Danii włączyłem się do jego pracy i nadal uczestniczę w wysiłkach na rzecz ratowania statku. Jest on oddziałem Muzeum Morskiego w Gdańsku i przycumowany do nabrzeża w Alei Zjednoczenia w Gdyni stanowi cel wycieczek. Dyrekcja Muzeum i Towarzystwo usilnie zabiegają o wybudowanie suchego doku, w którym statek znalazłby należytą ochronę, stanowiąc obiekt muzealny dla przyszłych pokoleń. Niestety, starania Towarzystwa nie przynoszą pożądanych efektów między innymi w następstwie obojętności władz miasta dla całej sprawy. Zebraliśmy środki na dokumentację techniczną, która jest gotowa. Brak jednak odpowiednich przyjaznych decyzji władz miejskich paraliżują dalsze poczynania Towarzystwa. Taki to paradoks naszych czasów!

Autor na tle „Daru Pomorza"


Na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych na czele Towarzystwa stał przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej, a członkiem Zarządu był ówczesny prezydent miasta. Dziś władze miasta nie mają ochoty nawet na drobny gest, który potwierdziłby ich zrozumienie dla tej idei. Wiadomo, że czasy są ciężkie, że brak środków na wiele innych gospodarczo i społecznie ważnych potrzeb - to prawda. Ale i "Dar Pomorza" winien znaleźć właściwe miejsce w życiu 250-tysięcznego miasta, które wydaje sobie najgorsze świadectwo, odwracając się plecami do tej sprawy!

Jest to tym bardziej smutne - i to nie jest tylko moja opinia - że suchy dok dla "Daru Pomorza" mógłby być sfinansowany z dobrowolnych składek społeczeństwa, które z całą pewnością nie poskąpiłoby grosza z równą szczodrością, jak w warunkach Polski przedwojennej (wtedy też się nie przelewało) społeczeństwo Pomorza zafundowało

szkolnictwu morskiemu statek, który stał się legendą!

Towarzystwa regionalne. Inną domeną mojej aktywności społecznej są towarzystwa regionalne. Takim jest Towarzystwo Miłośników Gdyni, w którym pełnię w chwili pisania tych wspomnień funkcję wiceprezesa. Do Towarzystwa należy grono ludzi zakochanych w naszym mieście i podejmujących inicjatywy dla jego dobra i rozwoju. Wśród tych inicjatyw należy wyróżnić wydawany regularnie "Rocznik Gdyński". Tu pochwalę się (niech Czytelnicy mi to wybaczą), że walnie przyczyniłem się do wyposażenia sali klubowej Towarzystwa w dobrej marki kolorowy odbiornik telewizyjny i magnetowid, który to sprzęt zafundowała nam PHZ "Baltona" - przedsiębiorstwo, w którym przepracowałem prawie pół wieku!

Najbardziej spektakularnym przedsięwzięciem Towarzystwa było dzieło budowy pomnika Eugeniusza Kwiatkowskiego, któremu tak wiele zawdzięcza Gdynia. Tu wyznam, że Eugeniusz Kwiatkowski był dla mnie od wielu lat idolem. Tuż po wojnie miałem zaszczyt uczęszczać na jego wykłady w Wyższej Szkole Handlu Morskiego w Sopocie, a pisząc pracę dyplomową na Wydziale Prawa Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu korzystałem obficie z jego dorobku naukowego. Po kilku latach starań Towarzystwa Przyjaciół Gdyni pomnik Eugeniusza Kwiatkowskiego stanął wreszcie przy ul. 10 Lutego w Gdyni i został uroczyście odsłonięty w dniu 1 października 1994 roku.

Przy okazji muszę wspomnieć, że należę jeszcze do innego towarzystwa miłośniczego, a mianowicie do gdyńskiego koła Towarzystwa Miłośników Ziemi Wadowickiej. Okazuje się, że żyje w naszym mieście dość liczna grupa wadowiczan, którzy w liczbie ponad 50 osób zawiązali zamiejscowe koło TMZW. Jest to drugie (po krakowskim) pozawadowickie koło tej organizacji. Ta moja przynależność nawiązuje do młodzieńczych lat studiów w Krakowie i wynika z potrzeby serca, które żywo reaguje na słowa Kraków, Wadowice, Barwałd -miejsc mego dzieciństwa i młodości...

W związku więźniów politycznych. Ten rozdział wspomnień byłby niepełny, gdybym nie napisał o przynależności do Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego. Moja okupacyjna działalność uzasadniała ewentualną przynależność do oficjalnej organizacji kombatanckiej jaką był ZBOWiD, ale nie zgłosiłem akcesu do niego. Jakoś nigdy nie pomyślałem o tym. Zresztą nie bardzo było mi po drodze z niektórymi osobami. Wprawdzie do ZBOWiD należało tysiące autentycznych bojowników, członków ruchu oporu, w tym ludzi spod znaku AK, ale było tam także wielu tzw. utrwalaczy władzy ludowej, a więc również i tych, którzy w pierwszych latach powojennych pracowali w organach bezpieczeństwa jako oficerowie śledczy, strażnicy więzienni, sędziowie i prokuratorzy. Byli pewnie i ci, którzy znęcali się nade mną w latach 1946-1947...

Był jeszcze inny powód. Władze tego związku nie chciały przyjmować takich jak ja. Sprawdziłem to w dość prosty sposób. Kiedy gdzieś w drugiej połowie lat osiemdziesiątych byłem na urlopie w swoich rodzinnych stronach, poprosiłem swojego kolegę Tadeusza Filka z Barwałdu Średniego, aby rozpoznał sytuację w kalwaryjskim kole ZBOWiD. Wiedziałem, że wielu moich kolegów należy do tej organizacji. Okazało się, że były wyraźne wytyczne, aby takich jak ja nie przyjmować. A było to już przecież w latach dokonywania się poważnych zmian politycznych i społecznych, bo chyba gdzieś około 1988 roku.

Pozostawałem więc przez wiele lat poza organizacją kombatancką. Późną jesienią 1989 roku przeczytałem w "Dzienniku Bałtyckim" informację o tym, że w Bydgoszczy odbyło się spotkanie organizacyjne Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego. Podano adres organizatorki - pani Balbuzy. Pomyślałem, że skoro siedziałem z woli UB w więzieniu w latach 1946-1947, to mam prawo uważać się za byłego więźnia politycznego okresu stalinowskiego. Przynależność do takiego związku dałaby mi jakąś moralną satysfakcję i zamknęła ostatecznie ten rozdział w moim życiu. Napisałem więc do Bydgoszczy, przekazałem fotokopię zaświadczenia więzienia Montelupich i zostałem przyjęty do związku. Wtedy jego zarząd główny miał siedzibę w Krakowie, a prezesem był pan Mikołajewski. Był to człowiek, który z pasją zabrał się za organizację Związku i wiele dobrego dla niego zrobił. Wkrótce potem powstał w Gdyni Oddział Związku -Pomorze Zachodnie, do którego zostałem przeniesiony niejako automatycznie z Bydgoszczy.

Wśród gdyńskich kombatantów


Na zebraniu organizacyjnym nie byłem, ale później aktywnie włączyłem się w działalność zarządu Oddziału, stając między innymi na czele komisji weryfikacyjnej.

W następnych latach Związek przeżywał burzliwe przemiany. Działacze zaczęli rozrabiać się. Wkrótce okazało się, że w Warszawie powstał konkurencyjny do krakowskiego ośrodek wraz z zarządem głównym. Kraków nie chciał zrezygnować ze swego i spory organizacyjne trafiły nawet na drogę sądową, bo pan Mikołajewski nie chciał ustąpić i przekazać dokumentacji i pieczęci do Warszawy. Wspominam o tym, bo jest to epizod jakże dobitnie ilustrujący nasze skłonności do pieniactwa i walki wszystkich ze wszystkimi. W międzyczasie powstały dziesiątki innych organizacji kombatanckich, a ambitni działacze podejmują wiele starań, by błyszczeć, grać rolę przywódczą i udawadniać otoczeniu, że jest się kimś ważnym. Smutne to, ale prawdziwe...

Oddział "Pomorze Zachodnie" Związku Więźniów Politycznych Okresu Stalinowskiego z siedzibą w Gdańsku nie jest liczny. Ma niewiele ponad 60 członków, ludzi starszych, steranych życiem, dla których przynależność do organizacji kombatanckiej niosła nadzieję na uzyskanie przywilejów i uprawnień, które zapewnia ustawa o kombatantach. Nie zawsze jednak te nadzieje mogą być spełnione. Dla mnie Związek stał się kolejną płaszczyzną do pracy społecznej, której poświęciłem wiele godzin w okresie weryfikacji członków, którzy oczekiwali na nadanie im przywilejów kombatanckich.

Moja legitymacja kombatancka

[Słowo wstępne] [Rozdział 1] [Rozdział 2] [Rozdział 3] [Rozdział 4] [Rozdział 5] [Rozdział 6]

Strona internetowa powstała w ramach projektu "Mecenat Małopolski", który jest realizowany przy wsparciu finansowym Województwa Małopolskiego. Wszystkie prawa zastrzeżone.