Strona internetowa powstała w ramach projektu „Mecenat Małopolski”, który jest realizowany przy wsparciu finansowym Województwa Małopolskiego.


Gustaw Studnicki

W ZAWOI PÓL WIEKU TEMU

Wspomnienia nauczyciela

Wadowice 1998

Odbito na prawach manuskryptu © Copyright by Gustaw Studnicki Wszelkie prawa zastrzeżone

Przedmowa

Niniejsza książeczka zawiera fragmenty wspomnień z lat mojej młodości, gdy bezpośrednio po maturze rozpocząłem pracę w zawodzie nauczycielskim. Były to debiutanckie dwa lata (1952/53 i 1953/54) w Szkole Podstawowej Nr 5 w Zawoi-Gołyni, które okazały się początkiem mojej długiej, 42-letniej nauczycielskiej służby. Potem uczyłem krótko w Nidku koło Andrychowa, a kiedy zaproponowano mi kierownictwo szkoły w Żarnowce koło Makowa Podhalańskiego, natychmiast na to się zgodziłem. Ciągnęło mnie widać w znajome strony, w okolice gór... Z Żarnówki odszedłem do Zakrzowa, a stamtąd do Liceum Ogólnokształcącego im. Marcina Wadowity w Wadowicach, gdzie pracowałem do emerytury.

Choć czasy, których te wspomnienia dotyczą były pod każdym względem - i politycznym i ekonomicznym — bardzo trudne, wspominam je z ogromnym sentymentem, obejmują bowiem piękne lata mojej młodości i wchodzenia w wiek męski. Przypominam wielu wspaniałych ludzi, których poznałem w Zawoi, jej mieszkańców, moje starsze i młodsze koleżanki oraz kolegów - nauczycieli, pierwsze sympatie, zauroczenie pięknem krajobrazu, itp. To wszystko zakotwiczyło się w mojej psychice na całe życie.

Do Zawoi wracałem wielokrotnie. Od „moich czasów" wszystko tam się zmieniło. Wiele nowoczesnych domów, dobre asfaltowe drogi, również w Gołyni i „za Lasem", elektryfikacja, telefony, komunikacja autobusowa itp. Nieraz sobie pomyślałem, że w niewłaściwym czasie przyszło mi tam pracować.

Wspomnienia te - jak każde - są subiektywne. Zawierają to, co mocniej przeżyłem i dlatego dłużej zachowało się w mej pamięci. Wyrażają one mój osobisty punkt widzenia na różne kwestie. Starałem się jednak zawrzeć w nich prawdę o tamtych latach, niczego nie upiększając, ani też nie ukrywając. Będę rad, jeśli zapiski te okażą się interesujące dla innych osób. Stanowią one na pewno jakiś drobny przyczynek do powojennych dziejów Zawoi. Na ile interesujący - zechcą ocenić ewentualni Czytelnicy.

Gustaw Studnicki

Wadowice, w lipcu 1998 roku.

1. Jak zostałem nauczycielem i jak trafiłem do Zawoi

Do Zawoi trafiłem z tzw. „nakazu pracy". Ponieważ dziś - w okresie bezrobocia i trudności ze zdobyciem pracy - „nakaz pracy" to rzecz raczej mało znana, wypada ją bliżej objaśnić. Otóż w latach 1948-1952 uczęszczałem do Liceum Ogólnokształcącego im. Marcina Wadowity w Wadowicach. Kiedy byliśmy w klasie maturalnej, dyrekcja ogłosiła ponowną rekrutację do tzw. „klasy pedagogicznej". Rok przed nami, w r. 1951 wyszły z Liceum dwie klasy absolwentów (XI d i XI f w liczbie 72 osób) z maturą i tzw. PKN (Państwowym Kursem Nauczycielskim), którzy zasilili szeregi przerzedzonej przez wojnę kadry nauczycieli szkół podstawowych, głównie w powiecie wadowickim. Wielu tych naszych starszych kolegów pełniło przez lata funkcje kierowników szkół w powiecie, m. in. Stanisława Giennek w Zawoi-Gołyni i Józef Zięba w Zawoi Nr 1.

W r. szk. 1951/52 do klasy pedagogicznej chodziło nas 26. Zachęcając nas do zapisania się, mówiono:

- Co wam to szkodzi, to może się przydać, gdyby ktoś nie dostał się na studia.

Agitacja ta - jak później się okazało - była nieuczciwa. Sam nie miałem raczej szansy studiowania, bo nie mogłem liczyć na żadną pomoc. Wprawdzie w tamtych latach szkoła kierowała na bezpłatne studia do ZSRR uczniów wyróżniających się w nauce i pracy społecznej i również spośród naszego rocznika szukano kandydatów do takich studiów, ale po krótkim namyśle odrzuciłem taką możliwość. Nie zgłosiłem się do grona kandydatów, bo obawiałem się wyjazdu w nieznane. Zresztą prawdopodobnie nie zostałbym zakwalifikowany z powodu małej aktywności społecznej. Wtedy bardzo zwracano na to uwagę, a ja nie należałem do tzw. „aktywy szkolnego".

Po długich i - jak do dziś pamiętam - do końca diabelnie trudnych rozważaniach, zgłosiłem się do klasy pedagogicznej. Żałowałem tej decyzji już tego samego dnia. Akurat mieliśmy zbiorowe wyjście do kina na jakiś głupawy propagandowy radziecki film pt. „Wiosna w Sakenie". Przez cały seans rozmyślałem o podjętej decyzji, sto razy decydowałem, że jutro się wycofam i sto razy rozważałem, jakim sposobem iść na studia bez grosza przy duszy.

Głupi film, z którego zapamiętałem tylko tytuł, przeciągnął się i nie zdążyłem do pociągu. Następny był za kilka godzin. Wracałem do rodzinnego Barwałdu pieszo. I znów całą drogę rozważania za i przeciw:

- „Co wam to szkodzi, kurs może wam się przydać"... Mam być nauczycielem ? A co ze studiami ? Jak studiować bez pieniędzy ? Są przecież stypendia ? itd., itp.

I tak przez 10 kilometrów i dwie godziny marszu.

Ostatecznie z klasy pedagogicznej nie wycofałem się, ukończyłem ją i nakazem pracy zostałem zatrudniony w szkolnictwie. W ten sposób szkolny seans w maturalnej klasie splótł się z jedną z ważniejszych decyzji mojego życia.

W klasie pedagogicznej zamiast łaciny i religii oraz mniejszej liczby godzin innych przedmiotów - były przedmioty pedagogiczne i praktyka. Jako przyszłych nauczycieli traktowano nas jak uczniów liceów pedagogicznych i w planie nauczania nie mieliśmy zajęć z religii. Wiadomo, mieliśmy być wychowawcami „socjalistycznych szkół" ... Nasza edukacja pedagogiczna była jednak dość powierzchowna i płytka. Były wprawdzie zajęcia z pedagogiki i psychologii, metodyka nauczania, ale to wszystko bazowało na wzorcach i podręcznikach radzieckich. Wiadomo, wtedy wszystko, co radzieckie - było najbardziej „postępowe i nowoczesne".

Każdy z nas przeprowadził jedną lekcję z szkole podstawowej, bo na więcej czasu nie było. Mnie przypadła lekcja języka polskiego w klasie IV u pani Anny Zrazikównej. Wtedy ogromną wagę przywiązywano do tzw. „celów wychowawczych" (czytaj - ideologicznych). Było to strasznie naciągane i śmieszne. Moja lekcja wypadła w lutym lub marcu i z planów nauczycielki wynikał temat poświęcony Bolesławowi Bierutowi. Jakaś bałwochwalcza czytanka z wypisów, jej analiza, dodatkowe ćwiczenia językowe itp. Z „celem wychowawczym" nie było problemu, był jakby „na dłoni". Lekcję więc bez trudu zaliczyłem. Odbyło się jej omówienie, wypunktowano plusy i minusy i sprawa „z głowy".

W ten sposób dobrnęliśmy do matury. Przez kilka tygodni przed egzaminem dojrzałości „waletowałem" w bursie, gdzie trochę uczyliśmy się. Dla rozrywki lub odprężenia zakładaliśmy partyjkę „zechcyka" lub „oczka", która nieraz długo się przeciągała. Uczestniczyli w niej moi koledzy z klasy, m. in. Józef Berny z Regulic, Bolesław Ficek z Zawoi, Stanisław Warzecha z Bachowic i inni. Na drugi dzień po maturze, w upalne południe, wyjechałem z wadowickiej bursy do domu. Pozabierałem swoje książki i zeszyty, trochę innych rzeczy i pożegnałem się z kolegami. Mój bagaż był dość ciężki, bo zmachałem się i spociłem w drodze do stacji i z przystanku w Barwałdzie. Obszedłem dom dokoła, ale był zamknięty, bo siostry i szwagra nie było. Walnąłem teczką i paczką z książkami o ziemię, położyłem się na trawniku na pagórku i patrząc w błękit nieba zacząłem rozmyślać o swoim losie i swojej młodości. Poczułem się okropnie samotny na świecie. Oto jestem dojrzały-smarkaty (przed dwoma tygodniami skończyłem 17 lat), skazany na samodzielne życie i zawód, o którym nigdy wcześniej nie myślałem.

Bo z tą klasą pedagogiczną wyszło tak. Jeszcze przed maturą każdy z nas otrzymał tzw. „nakaz pracy" czyli pismo obligujące do podjęcia pracy w szkolnictwie podstawowym. Niby każdy mógł się starać o przyjęcie na studia, ale powiedziano nam, że z klasy tylko jedna osoba może być zwolniona z nakazu pracy w celu kontynuowania studiów, ale tylko pedagogicznych. Inne podania złożone w sekretariacie szkoły nie będą przekazywane na uczelnie. Praktycznie więc zamknięto nam drogę dalszej nauki. Żeby - broń Boże - nie było wątpliwości, na moim świadectwie maturalnym wpisano: „Otrzymał nakaz pracy Nr 71/2/52 z dnia 27 maja 1952 w szkolnictwie podległym Ministerstwu Oświaty". Patrząc z perspektywy bezrobotnych dziś absolwentów wielu szkół na tak przykre dla nas nakazy pracy - chciałoby się westchnąć: „Mój Boże ! To były piękne czasy !" Ustawowo zapewniona praca !

Z nakazu pracy miał być zwolniony uczeń, który uzyska najlepsze wyniki w klasie. Miałem takie wyniki, ale cóż z tego... Wytypowano i skierowano innego kolegę, który mieszkał w bursie i miał mocne poparcie prof. Śmieszka, szkolnego „ideologa". Czułem się trochę skrzywdzony i oszukany, ale do kolegi nie miałem pretensji. Gdyby pójść na upartego, to można było się z nakazu pracy wyłamać. Tak na przykład zrobił jeden z kolegów Edward Tatka, który nie podjął pracy w zawodzie nauczycielskim. Nakaz - nakazem, ale nie karali za to. Po roku złożył bezpośrednio dokumenty na uczelni i skończył studia. Sam tego nie zrobiłem, bo nie widziałem możliwości studiowania bez pieniędzy.

Wspomnianego wcześniej Bolesława Ficka z Zawoi po maturze nigdy więcej nie spotkałem, choć pytałem o niego przed laty przejeżdżając obok jego rodzinnego domu. Natomiast inny nasz kolega Jurek Woźniczka pracował przez jakiś czas w Zawoi, był nawet krótko kierownikiem szkoły Nr 1, ale potem przeniósł się stamtąd i słuch o nim zaginął.

Kiedy tak na pagórku przed rodzinnym domem rozpamiętywałem w dzień po maturze swoją „dojrzałość" - jak w kalejdoskopie przesuwały się te cztery moje licealne lata, lata młodości „chmurnej i durnej". Wypadły one w fatalnych politycznie czasach, kiedy stalinizm osiągnął swoje apogeum. Nachalna, tępa i kłamliwa propaganda usiłowała przerobić nas, młodych ludzi, na „budowniczych socjalizmu". Niewiele z tego jednak wychodziło. Owszem, uczyliśmy się pewnej dwulicowości, bo oficjalnie nie można było głośno mówić tego, co wiedzieliśmy i o czym myśleliśmy. Ale nie zwariowaliśmy i wyrośliśmy na normalnych ludzi...

Ostatnie moje wakacje jako ucznia, wakacje roku 1952, mijały w dość podłym nastroju. Cały czas rozmyślałem o czekającej mnie posadzie nauczycielskiej, miałem bowiem skierowanie do szkoły Nr 5 w Zawoi. Martwiła się również siostra Olga, która ciągle pytała:

- A gdzie ta Zawoja jest ? A gdzie ty będziesz mieszkał ? A co będziesz jadł ?

Sam nie bardzo wiedziałem, co jej odpowiedzieć. Kwitowałem więc zdawkowym:

- Co się naprzód przejmujesz...

Żal mi było trochę, że moi koledzy idą na studia. Ale nie mogłem nic na to poradzić. Wprawdzie za czyjąś poradą wysłałem w czerwcu pismo do Ministerstwa Oświaty z prośbą o zwolnienie z. nakazu pracy, ale po kilku tygodniach odpisali, że jest to niemożliwe. Pogodziłem się więc ze swoim losem.

2. Na pierwszą posadę

Zostałem więc w 17. roku życia nauczycielem czyli „srakobyjem" - jak mawiał żartobliwie i „z ruska" pan Jan Mądracki, repatriant z Kałusza i przez pewien czas lokator w naszym rodzinnym domu. W dniu 24 V 1952 r. skończyłem 17 lat, od 1 września poszedłem uczyć. Któregoś dnia pod koniec sierpnia 1952 r. zapakowałem do teczki trochę rzeczy osobistych, siostra Olga przygotowała mi jakieś wiktuały i pojechałem na pierwszą swoją posadę. Wiedziałem, że Zawoja jest pod Babią Górą i trzeba koleją pojechać do Makowa Podhalańskiego. Kiedy wysiadłem tam z pociągu, zacząłem rozpytywać przechodniów, jak dostać się do Zawoi.

- E, panie, lepi było wysiąść w Suchy, bo stamtąd bliży... A stąd ? Ni ma jak... Gościńcem bedzie pewnie ze trzy godziny drogi...

No to ładnie - pomyślałem. Kiedy tak kręciłem się bezradnie koło stacji kolejowej, ktoś poradził mi, aby iść na plac załadunkowy, bo czasami przyjeżdża tam ciężarówka z drzewem, które wozi ze Suchej Góry.

- Ze Suchej Góry ? Przecież ja chcę do Zawoi...

- To nic. Auto na Suchą Górę skręca w Skawicy, a stamtąd już niedaleko.

Poszedłem na ten plac, a tam rzeczywiście z ciężarówki zwalali drzewo. Kierowca faktycznie wracał do Suchej Góry i chętnie zgodził się mnie zabrać. Wskoczyłem więc „na pakę" i pojechaliśmy. Zatrzymał się w Skawicy, a na pytanie, ile jestem mu dłużny - machnął ręką.

Zacząłem maszerować z tą swoją teczką gościńcem w kierunku Zawoi. Dojechała mnie kawalkada kilku wozów konnych, spiętych „na krótko", wracających pusto po zawiezieniu kloców drzewa do Makowa.

- Daleko do Zawoi ? - rzuciłem pytanie pierwszemu woźnicy.

- E, panie, to zależy - gdzie ? Zawój jest wielgi. Ale siadoj pon !

Usiadłem bokiem na desce (na tzw. „spodniorce") i rozpoczęła się rozmowa.

- A gdzie to panie jedziecie ?

- Jestem nauczycielem i jadę na posadę do szkoły Nr 5. Wiem pan, gdzie to jest ?

- Numer 5, pon godos. My tak, panie, po numerach to nie wiymy, po przezwiskach to pryndzy. Ale się zapytom. Franek ! nie wiys ty, ktoro to szkoła bedzie numer 5 ?

Franek też nie wiedział, więc woźnica poradził mi, aby jechać z nimi do gminy, to tam będą wiedzieć. W gminie rzeczywiście wiedzieli: szkoła Nr 5 jest w Gołyni, jakieś 4-5 kilometrów stąd, ale w kierunku Makowa, tuż koło Skawicy. Poszedłem więc z powrotem tą samą drogą, którą wlekliśmy się furmankami od Skawicy. Było już późne popołudnie, kiedy dotarłem do Gołyni. Zacząłem pytać o szkołę. Okazało się, że szkoły tu nie ma.

- Jak to nie ma ? Przecież ja mam tu uczyć !

- No nie ma, ale właściwie jest, to znaczy są dwie klasy wynajęte: u Gawła i u Floriana Spyrki.

Pod wskazanymi adresami dobrzy ludzie poinformowali mnie, że pani kierowniczka mieszka u pana Kuzi za rzeczką i pokazali mi drogę. Kiedy tam wreszcie trafiłem, dowiedziałem się, że pani kierowniczki nie ma, bo jeszcze nie przyjechała z wakacji.

- A kiedy przyjedzie ?

- My tam panie nie wiymy, no ale na rozpoczyńcie roku, to na pewno.

Okazało, że przyjechałem za wcześnie. Kalkulowałem, że przecież muszę znaleźć jakieś „locum", pozałatwiać wstępne sprawy, zameldować się itp. Zawoja leżała w strefie przygranicznej, a wtedy obowiązywały rygorystyczne przepisy o przebywaniu w takiej strefie. Byłem zły na siebie, na swoją gorliwość i postanowiłem wrócić tego samego dnia do domu. Poprosiłem tylko gospodarza, u którego mieszkała kierowniczka, aby pozwolił mi zostawić teczkę, bo wrócę tu dzień przed rozpoczęciem roku, albo w samo rozpoczęcie.

Dziś nie pamiętam, jakim sposobem dostałem się z powrotem do Makowa i po raz drugi do Zawoi. Pewnie na piechotę, albo jakąś okazją. Wtedy nie było żadnej komunikacji do Makowa i Suchej. Wracałem więc zawiedziony, ale przynajmniej zobaczyłem miejsce swojej przyszłej pracy.

Nie byłem zachwycony, choć sama Zawoja jest przepiękna. To ogromna wieś, rozciągająca się na przestrzeni kilkunastu kilometrów w dolinie rzeki Skawicy, między pasmem Policy a Magórki, od Skawicy aż hen pod samą Babią Górę. Szkół było tam wtedy osiem. Tak, jak owi furmani, z którymi po raz pierwszy jechałem do Zawoi, nie potrafię dziś zlokalizować wszystkich „po numerach". Jedynka" była w centrum, koło gminy i kościoła, „dwójka" na Wilcznej, najbliżej Babiej Góry, „piątka" w Gołyni. Pozostałe pięć - to na Przysłopiu, pod Policą, na Wełczy, na Mo-sornem i u Smyraków. Na Wilcznej, Mosornem, pod Policą i na Przysłopiu - byłem, na Wełczy i u Smyraków - nie.

Sam przysiółek Gołynia okazał się mało malowniczy. To dość liczna grupa zabudowań w głębokiej dolinie, otoczonej ze wszystkich stron „grapami". Żadnej widoczności w żadną stronę. Chyba, że wyszło się na któryś z pagórków. Do szkoły dochodziły też dzieci „zza Lasu", „zza Wody" i z osiedla „U Marszałków", przy gościńcu na.granicy ze Skawicą. Drogi były wtedy ogromnie złe, latem pełno kurzu, jesienią błoto po kostki. Oczywiście nie było również elektryczności. W Gołyni był mały sklepik w izdebce u pana Borysa. Do centrum Zawoi jakieś 4 km, do kościoła do Skawicy (tam ludzie chodzili, bo bliżej) - ze dwa kilometry. W takim oto miejscu przyszło mi spędzić najbliższe dwa lata.

Kiedy przyjechałem po raz drugi, była już na miejscu kierowniczka. Okazało się, że jest nią starsza ode mnie koleżanka z poprzedniego rocznika kursu pedagogicznego w liceum w Wadowicach - Stasia Giermek z Palczowic koło Zatora. Pokazała mi szkołę. Izba wynajęta u Gawła, w murowanym wprawdzie domu, sąsiadowała ze stajnią przez zamknięte na stałe drzwi. Dlatego w klasie stale było czuć oborą, szczególnie wtedy, gdy wyrzucano gnój. Okna były z przodu i z tyłu, a więc oświetlenie zupełnie nieprzepisowe. Druga izba była w drewnianym, krytym gontem domku Floriana i Apolonii Spyrków, jakieś 200 metrów dalej. Domek był stary, miał bardzo niskie drzwi i małe okienka. Musiałem dobrze się schylać, aby nie uderzyć głową o futrynę. Ponieważ koło domu rosły drzewa, a w pobliżu były wysokie pagórki, więc w klasie było ciemnawo, szczególnie w szare, jesienne i zimowe dni.

Z tzw. „pomocy naukowych" były w klasach tablice na trójnogach, kreda, a w klasie u Gawła trochę obrazków z literami abecadła, które Stasia wymalowała poprzedniego roku dla swoich pierwszoklasistów. A tymczasem szkoła była 6-klasowa, miała ambitne programy z historii, biologii, geografii, fizyki. Do tych przedmiotów nie było żadnych pomocy naukowych, za wyjątkiem fizycznej mapy Polski. Przypominało to trochę szkołę z noweli „Antek" Bolesława Prusa z tą różnicą, że tam nauczycielowi wystawała słoma z butów, a ja miałem już jakie takie skarpetki...

Z panią kierowniczką przeszliśmy natychmiast na „ty", bo zrugała mnie, gdy mówiłem jej „pani". Na pierwszej „radzie pedagogicznej" ustaliliśmy, że będę uczył w klasach V+VI, a ona w klasie I+II, natomiast klasy III+IV podzielimy pomiędzy siebie tak, aby mieć mniej więcej równą ilość lekcji tygodniowo. A było tego dużo, grubo ponad 30 lekcji na osobę czyli 5-6 lekcji dziennie. Prosiłem Stasię, aby nie dawała mi najmłodszych klas, bo nie byłem pewien, czy potrafię uczyć pierwszoklasistów. Chętnie na to się zgodziła. Poszła mi nawet tak na rękę, że w poniedziałki zaczynałem lekcje trochę później, abym nie musiał wracać do Zawoi w niedzielę. Chciałem bowiem có tydzień jeździć do domu.

Szkoła nie była pełna, miała klasy I-VI. Uczyliśmy systemem klas łączonych. Lekcja trwała 50 zamiast 45 minut i trzeba było ją tak planować, żeby część czasu poświęcić jednej klasie, część drugiej. Kiedy pracowało się głośno z jedną klasą, drugiej zadawało się jakieś zajęcie ciche: coś do przeczytania, napisania, narysowania itp. To była ciężka i mało efektywna robota. Całe szczęście, że te łączone oddziały były nieliczne, gdzieś około 30 uczniów, a dzieci spokojne i grzeczne. Raz w tygodniu dowożono funnanką młodego katechetę z parafii w centrum, który uczył religii.

3- Za Lasem

Dość sporo kłopotów mieliśmy ze Stasią, aby znaleźć dla mnie mieszkanie. Ponieważ ona znała już trochę ludzi, więc pochodziliśmy po południu po Gołyni do osób „namierzonych" przez Stasię. U Chowaniaków, gdzie mieszkał mój poprzednik Józek' Wiktor, grzecznie odmówiono, bo mieli trochę ciasno, dzieci dorastały, a ponadto wrócił był z Zachodu brat gospodarza, który u nich zamieszkał. W kilku innych miejscach też spotkaliśmy się z odmową. Nic dziwnego, nie było wtedy w Gołyni nowoczesnych, bardziej obszernych domów. Każdy miał tyle pomieszczeń, ile trzeba było dla dość licznych rodzin.

Ktoś wreszcie poradził, że u pana Władysława Basiury „za Lasem" mają przecież nowy dom, a w nim wolny pokój. Poszliśmy zatem „za Las". Stasia się krzywiła, że to trochę daleko. Faktycznie, trzeba było iść dobre pół godziny, choć nie było to dalej niż 2 kilometry. Ale droga była bardzo kamienista i wyboista, w dodatku cały czas pod górę. Zastaliśmy oboje gospodarzy i zaczęliśmy pertraktacje. Obejrzeli mnie od stóp do głów, ponarzekali, że ten pokój jest im potrzebny, bo dzieci mają dużo, a Zosia (córka) już dorasta, a w ogóle to kłopot i do szkoły daleko, że lepiej byłoby w Gołyni, że pewnie chciałbym z obiadami, a u nich - jak to na gospodarstwie - nie zawsze gotują, itp., itd. Stasia naciskała i tłumaczyła, że obeszliśmy już całą Gołynię i jeśli nie będzie mieszkania, to nie będzie miał kto uczyć. Wreszcie zgodzili się. Pokój był dość ładny, od strony drogi, umeblowany. Uzgodniliśmy cenę 50 zł miesięcznie, ale bez ogrzewania i bez obiadów.

Zdecydowałem, że wrócę tu już na noc, tylko muszę przynieść swoje rzeczy zostawione w Gołyni. W drodze powrotnej Stasia wprowadziła mnie w miejscowe stosunki. Opowiedziała, że „za Lasem" mieszkają najbogatsi ludzie w Zawoi, a państwo Basiurowie należą do nich. Wymieniła jeszcze kilka innych gospodarzy z tego przysiółka, drugiego sąsiada - też Basiurę i kilku innych. Mieli oni mieć dużo pola i lasu. Faktycznie zabudowania mojego gospodarza wskazywały na pewną zamożność. Dom był murowany i nowy, obok obszerne zabudowania gospodarcze, w stajni koń. Pan Basiura, mężczyzna po „czterdziestce", uśmiechał się błyskając złotymi zębami. Jego żona była dość ładną i pulchną kobietą. Tego samego dnia wprowadziłem się do Basiurów (Zawoja Nr 1224), a od następnego dnia zacząłem uczyć.

Robiłem to, jak umiałem. Obowiązywało wtedy opracowanie tzw. „planów nauczania" oraz pisanie konspektów do każdej lekcji. Plany przygotowałem solidnie, przewidując na każdą lekcję jakiś temat według programów i podręczników, konspekty - trochę „odwalałem" według stałego szablonu: „Temat lekcji, cele, tok, powtórzenie ostatniej lekcji i sprawdzenie wiadomości, podanie nowego materiału, praca domowa" itp. Celami, szczególnie wychowawczymi, jakoś się nie przejmowałem. Uważałem, że jeśli w ogóle prowadzę lekcje, to przecież jakieś tam cele osiągam. Wynikają one z treści nauczania.

W klasach V+VI uczyłem „ciurkiem" wszystkiego, z wyjątkiem religii. Myślę, że z takich przedmiotów, jak historia, biologia, geografia, matematyka, fizyka - robiłem to w miarę nędznych waiunków szkoły - nieźle. Opowiadałem dzieciom epizody z historii Polski, na fizyce - rysowałem na tablicy doświadczenia, które można by przeprowadzić, na biologii -rośliny albo zwierzątka (jakieś ameby, pantofelki itp.), z geografii pokazywałem na mapie krainy geograficzne, również sporo rysowałem. Było to nauczanie werbalne, ale nie z mojej winy. W języku polskim byłem chyba zbyt jednostronny. Ograniczałem się do czytania odpowiednich czytanek i do tzw. „omawiania", to jest opowiadania ich treści. Zbyt mało stosowałem innych ćwiczeń, w tym wzbogacających język i różne formy wypowiedzi. To dopiero przyszło z czasem wraz z nabieraniem doświadczenia.

W dniu 1 IX 1952 r. dostałem też pierwszą nauczycielską pensję. Było tego 460 złotych (równowartość 100 paczek średniej klasy papierosów „giewont"). Otrzymałem również kartki żywnościowej, które wtedy przysługiwały pracownikom państwowym. Z kartek nie korzystałem. Oddawałem je pani Apolonii Spyrkowej, żonie gospodarza, w którego domu była moja klasa (Stasia uczyła u Gawła). „Polka" (tak ją wszyscy nazywali) chodziła co pewien czas do Centrum, więc realizowała dla siebie zakupy kartkowe: kupowała cukier po 5 zł za kilogram (bez kartek był po 15 zł), jakieś mięso, trochę tłuszczu, nawet cukierki. Pamiętam, bo czasami mnie nimi na przerwie częstowała:

- Niech pan nauczyciel weźmie, kupiłam na kartki od pana.

Z panią Basiurową „za Lasem" uzgodniłem, że będę za dodatkową opłatą jadł u niej obiady. Zgodziłem się, że będą takie, jakie ugotuje, nawet jednodaniowe, a jeśli nie będzie obiadu z powodu nawału prac polowych - też dobrze. Brałem też codziennie rano u gospodyni pół litra przegotowanego mleka na śniadanie. Z domu przywoziłem coś do chleba, trochę masła, smalcu, kilka jajek. To, co dała mi siostra Olga. W ten sposób ułożyłem sobie jakoś minimum swojej egzystencji. Przed powrotem ze szkoły do domu wstępowałem czasami do sklepiku u pana Borysa, kupując również coś do jedzenia: chleb, bułki, jakąś konserwę, dżem, papierosy.

Pan Boiys był człowiekiem starym: niski, śniady, z podkręconym wąsem, świetnie pamiętał austriackie czasy i pierwszą wojnę światową. Chętnie o tym opowiadał. Odnosił się do mnie - choć byłem w porównaniu z nim smarkaczem - z pewnym szacunkiem. Wynikało to zapewne z jego dawnych nawyków i powszechnej na wsi atencji do osób wykształconych. Dziwiło mnie na przykład, jak zawojskiego wójta Zająca tytułował - jak Kościuszkę - „naczelnikiem". Córka pana Borysa, sprzedawczyni w sklepiku, śmigłe dziewczę z długim warkoczem, była dla mnie bardzo uprzejma i przymilna. Czasami rozmawialiśmy dłużej, gdy w senne popołudnia byłem jedynym klientem w sklepie.

W Zawoi zacząłem oficjalnie palić, ale w domu nie ujawniałem się z tym przez kilka miesięcy. Kupowałem więc przeważnie najtańsze papierosy „mocne", pakowane również po 10 sztuk w tandetne paczki z papieru pakunkowego. Taka mała paczka kosztowała 1.50 zł, duża (20 sztuk) - 3 złote. Mój nikotynowy nałóg sięga do lat szkolnych, chociaż w liceum unikałem palenia. Jakoś nie miałem ochoty ukrywać się z tym po ustępach. Natomiast paliliśmy w ukryciu z moim kolegą w Barwałdzie. Miewaliśmy zawsze schowaną gdzieś paczkę „mocnych" lub „wczasowych", do której sięgaliśmy raz za czas. Z paleniem ujawniłem się przed siostrą Olgą późną jesienią 1952 roku. Kupiłem wtedy paczkę „mentolowych" i po przyjeździe w sobotę do domu, wyjąłem ją, częstując szwagra Dziunka, który wtedy również palił. Siostra coś bąknęła o głupim nałogu, ale musiała to zaakceptować.

Z Zawoi do Barwałdu przyjeżdżałem w każdą sobotę. Pierwszy powrót pamiętam do dziś, bo był dość niefortunny. Wiedziałem już, że najbliżej jest ścieżkami przez góry do stacji kolejowej w Suchej. Zawojanie określali odległość nie w kilometrach, lecz w godzinach: „dwie godziny drogi". W tę pierwszą wrześniową sobotę umówiłem się ze Stasią, moją kierowniczką, że pójdziemy razem i pokaże mi drogę do Suchej. Skończyliśmy lekcje trochę wcześniej, aby zdążyć na pociąg do Wadowic odchodzący o godzinie 13 z minutami. Stasia miała czekać w ustalonym miejscu, bo oboje mieliśmy iść do swoich mieszkań po jakieś rzeczy. Woziłem do domu siostry m. in. brudną bieliznę do prania.

Ale ze Stasią nie do końca dogadaliśmy się. Pobiegłem szybko „za Las", wziąłem co trzeba i popędziłem przez potok na drogę pod Magórkę. Stasi tam nie było. Pomyślałem, że pewnie nie czekała i poszła w kierunku Suchej. Zacząłem więc maszerować samodzielnie z nadzieją, że gdzieś ją dopędzę. W kilku miejscach drogi lub ścieżki rozwidlały się, wybierałem więc kierunek na pamięć. Był piękny i ciepły dzień, więc mocno się spociłem. Po drodze poprosiłem w jakimś napotkanym domu o coś do picia i zapytałem, czy dobrze idę do Suchej. Kobieta poczęstowała mnie garnuszkiem chłodnego mleka i potwierdziła właściwy kierunek.

Popędziłem dalej, spoglądając co pewien czas na zegarek. Było już grubo po dwunastej, a Suchej nie widać. Wreszcie zobaczyłem w dole kościół. Wtedy zorientowałem się, że dochodzę do miasta drogą w kierunku rynku, a nie dworca kolejowego. „W porządku" - pomyślałem. Zbliżała się pierwsza po południu. Nie wiedziałem jednak, że do stacji kolejowej jest jeszcze tak daleko. Zacząłem więc biec, bo czas upływał i zbliżała się godzina odjazdu pociągu. Kiedy mokry i zdyszany dobiegłem do placu przed dworcem, pociąg do Wadowic akurat Odjeżdżał. Rzuciłem okiem na rozkład jazdy - następny pociąg do Wadowic koło 19, a do Krakowa - o 17 z minutami. Wyszedłem wściekły na plac przed dworcem, położyłem się na wolnej ławce i przeklinałem w duchu parszywy los. Minęło dobre pół godziny, zanim odsapnąłem po szybkim biegu i wyparowałem resztki potu. Zamiast o drugiej po południu przyjechałem wtedy do domu w Barwałdzie przed siódmą wieczorem...

W poniedziałek okazało się, że Stasia wyszła z Gołyni znacznie później ode mnie, czekała na umówionym miejscu i spacerem zdążyła na pociąg. Musiałem więc nałożyć - skoro spóźniłem do pociągu - kilka kilometrów drogi klucząc po polnych i leśnych ścieżkach, boć przecież szedłem bardzo szybko, a chwilami biegłem. Później przez cały rok co tydzień przemierzałem drogę na skróty do Suchej, w sobotę w jedną stronę, w poniedziałek - z powrotem. Potrzebowałem na to półtorej godziny. Dziś nie wiem, czy przeszedłbym ją w trzy godziny... Szczególnie trudne było podejście od stacji w Suchej stromą ścieżką na pierwsze wzniesienie. Potem było już lżej, przeważnie leśną drogą, dopiero pod Przysłopiem polnymi ścieżkami.

W ciągu pierwszego roku tylko dwa razy zdarzyło się, że nie pojechałem na niedzielę lub święto do domu. Raz spadły tak obfite śniegi, że nie było szansy przebić się na skróty do Suchej, drugi raz zostałem na święto Bożego Ciała. Wtedy też odwiedziłem miejscowe kościoły. W tę zimową, śnieżną niedzielę wybrałem się z domownikami od pana Basiury do kościoła w Skawicy. Ostrzegali mnie, abym przygotował sobie pieniądze na ofiarę, bo tamtejszy proboszcz ks. Balon nie przepuści nikomu, zatrzymuje się przed każdym i czeka. Kto nie daje na tacę, ten wypada głupio. Istotnie tak było, ale uprzedzony - uniknąłem tej niezręcznej sytuacji. Tu dodam, że ks. Józef Balon pochodził z Choczni, kończył wadowickie gimnazjum w roku 1933, a zmarł niedawno.

W Boże Ciało roku 1953 byłem bezwiednie powodem pewnego nieporozumienia w małej kapliczce „Za Kamieniem" na Przysłopiu. Poszedłem tam z chłopcami od pana Basiury. Razem z nimi stałem na chórze. W czasie zbierania ofiary karmelita o. Bernard Smyrak, który pełnił tam wtedy posługę duszpasterską, wyznaczał chłopców do niesienia baldachimu na procesji. Przechodząc koło nas powiedział:

- Poniesiesz baldachim !

Nie wziąłem tego polecenia do siebie, no bo jak... Byłem tam pierwszy raz w życiu, więc skąd takie wyróżnienie i zaszczyt ? Kiedy formowała się procesja, pozostałem na miejscu, dołączając do niej na końcu. Po niedzieli opowiadali mi u pana Basiury, że o. Bernard grzmiał z ambony na zepsucie obyczajów i nieposłuszeństwo, że był tu „taki jeden", który nie chciał nieść baldachimu, choć go o to proszono, bo pewnie się wstydził i jeszcze jakieś tam inne rzeczy. Trochę mnie to wszystko ubawiło... Skąd tyle uogólnień ? Poza tym o. Bernard nie prosił, lecz rozkazywał, zwracał się przez „ty", więc chyba nie do mnie, a jeśli do mnie - to robił to w sposób niewłaściwy. Tak wtedy uważałem, choć - być może — było to zgodne z jego stylem bycia. Pewnie się zdenerwował, że jakiś młokos go nie posłuchał...

Pamiętam jeszcze jeden epizod związany z chodzeniem z Suchej do Zawoi. Którejś zimowej soboty przyjechałem do Barwałdu w śnieżycy. Śnieg padał całą noc z soboty na niedzielę, całą niedzielę i kolejną noc. Jak zwykle pojechałem w poniedziałek o siódmej rano do Wadowic, a stamtąd do Suchej i mszyłem piechotą przez góry do Gołyni. Myślałem wtedy, że nie dojdę. Śnieg po kolana, bieluteńko w koło, ani śladu stopy ludzkiej, drogi i ścieżki dokładnie zasypane, bałem się nawet w lesie, że pobłądzę. Kiedy wreszcie po prawie trzech godzinach dotarłem do swojego mieszkania, spodnie, które z siebie zrzuciłem, mogłem postawić stojąco na podłodze. Przemokły od śniegu i rozgrzanego ciała i równocześnie zamarzły, bo mróz był tęgi. Przebrałem się więc szybko i popędziłem spóźniony do zajęć w szkole.

Ze dwa lub trzy razy - z powodu większego śniegu - chodziłem zimą do stacji w Makowie Podhalańskim przez Grzechynię. Było to dalej, niż do Suchej, ale po przejściu dwóch-trzech kilometrów od Basiurów wchodziło się na przetartą wiejską drogę. Był stamtąd przepiękny widok na całą dolinę Skawy, Maków Podhalański z widocznym z daleka sanatorium, okoliczne wzgórza i osiedla. Szczególnie źle chodziło się do kolei jesienią, kiedy było wielkie błoto i ślisko. A jesień 1952 roku była bardzo słotna. Pamiętam ludzi na poletkach pod Magórka, którzy okryci zmyślnie złożonymi workami, zziębnięci i mokrzy, grzebali w gliniastej ziemi wydobywając z niej ziemniaki. W takie dni chodziłem w gumowych butach, które wziąłem po bracie Zdzisku (akurat był wtedy w wojsku). Po wielkim błocie dreptałem również na drodze „zza Lasu" do Gołyni i z powrotem.

W czasie tych trudnych lat w Zawoi, długich wędrówek w deszczu i błocie, w mroźne i upalne dni - zdrowie dopisywało mi niezgorzej. Raz tylko poważnie zachorowałem, ale w Barwałdzie i to z własnej winy. W tamtych latach pasjonowaliśmy się z kolegami grą w piłkę nożną. Uprawialiśmy ją prawie cały rok i gdzie tylko się dało. Wiosną 1953 roku przyjechałem jakoś w sobotę do domu i oczywiście tego samego dnia popędziłem na boisko. Tam pokopaliśmy piłkę do zmroku. Wróciłem do domu spocony i zmęczony, umyłem się więc szybko i posiedziałem w mieszkaniu bez koszuli.

W niedzielę obudziłem się z wysoką temperaturą, nie poszedłem nawet do kościoła, a w poniedziałek nie pojechałem do Zawoi. Temperatura skoczyła pod 40 więc siostra zgłosiła wizytę domową w Ośrodku Zdrowia w Kalwarii. Lekarz oświadczył, że nie przyjedzie, bo nie ma czym. Kiedy szwagier wrócił z pracy z taką wiadomością, siostra podniosła alarm, bo ze mną było całkiem źle. Wyekspediowała więc ponownie męża z moim bratem Włodkiem do Kalwarii po lekarza. Doktor Górkiewicz chciał zamknąć im przed nosem drzwi swojego mieszkania, ale brat włożył nogę za próg i kategorycznie zażądał pomocy. Doszło do ostrej wymiany słów. Wreszcie którymś pociągiem lekarz przyjechał i stwierdził ostre zapalenie płuc. Zaaplikował jakieś leki, postawiono mi bańki.

Po tygodniu wstałem z łóżka, ale byłem bardzo słaby. Zamiast więc do Zawoi, pojechałem do przychodni do Kalwarii. Doktor Górkiewicz kazał mi zmierzyć gorączkę (nie miałem jej) i orzekł, że nie może mi przedłużyć wolnego. Muszę iść do pracy. Na moje wyjaśnienie, że jestem bardzo osłabiony po zapaleniu płuc powiedział, że spacer dobrze mi zrobi. Nie pomogły tłumaczenia, że ten „spacer" to dwie godziny drogi z Suchej do Zawoi. Dał wolne na ten jeden dzień wizyty w przychodni, więc we wtorek pojechałem do Zawoi. Jakoś dowlokłem się na miejsce. Wtedy chyba po raz pierwszy (ale nie ostatni) spotkałem się z bezdusznością niektórych naszych medyków. W tym konkretnym przypadku zaszkodziła mi pewnie scysja, jaką z doktorem mieli Włodek i Dziunek. Widać ją zapamiętał...

Nieraz sobie pomyślałem — wspominając tamte lata mojej pracy za tak nędzne pieniądze - że gdyby któremuś z moich dzieci przyszło pracować w takich warunkach, nie pozwoliłbym im na to i kazał siedzieć w domu, zapewniając utrzymanie. Sam jakoś to znosiłem, traktując jako obowiązek, jako konieczność. Zresztą czasy były inne... Dziś, przyzwyczajony do pewnego komfortu, sam sobie się dziwię, że nie rzuciłem tego wszystkiego.

A jak to wszystko wtedy wyglądało ? Codziennie wpół do ósmej do szkoły, 5-6 lekcji, a więc gdzieś do 14-tej. Powrót „za Las", jakiś skromny obiadek u gospodyni, potem przygotowanie lekcji na następny dzień, jakaś lektura, poprawa zeszytów itp. Na zimę przysługiwał mi przydział węgla (był wtedy i jeszcze wiele lat później reglamentowany), ale nie chciało mi się go kupować, więc swojego pokoiku nie ogrzewałem. Za zgodą gospodarzy przesiadywałem u nich w kuchni, gdzie na wielkim stole stała lampa naftowa i było dużo miejsca. Wolne chwile spędzaliśmy na plotkowaniu, czasami na grze w karty. Spać chodziłem równo z domownikami, a więc dość wcześniej, bo oni wcześnie rano wstawali do swoich zajęć. Byłem po prostu jednym z domownikiem u państwa Basiurów.

Byli oni ludźmi dość zamożnymi, ale żyli skromnie i ciężko pracowali. Mieli kilkoro dzieci, wspomnianą córkę Zosię, starszego od niej syna, mojego rówieśnika, dwoje dzieci w wieku szkolnym i jeszcze jakieś dzieci młodsze, ale dokładnie już nie pamiętam. Żywili się skromnie. Gospodyni co tydzień piekła chleb, który miał starczyć na cały tydzień. Dla urozmaicenia co jakiś czas któryś z chłopców brał na plecy „burcok" (plecak) i szedł do Skawicy do piekarni „Czornego" po kilka bochenków „kupnego" chleba na niedzielę. Mięsa przez tydzień raczej nie jedli, chyba w zimie, kiedy zabili prosiaka. Wtedy na obiad bywała wieprzowina, ale przyrządzana w sposób niewymyślny, najczęściej gotowana.

Zimą, kiedy było więcej czasu, gospodarze zaprzęgali konia do lekkich sań i jechali na „gmbsze" zakupy do Zawoi-Centrum, do Makowa lub na jarmark do Suchej. Wiosną, latem i jesienią pracowali od rana do wieczora w gospodarstwie, koło bydła i trzody, w polu, w lesie. Pracowały również dzieci, więc na naukę i lekturę nie miały zbyt wiele czasu. Dlatego ich szkolne postępy nie były nadzwyczajne. Nie korzystały z żadnych rozrywek, w domu nie było nawet radia. Zimą chłopcy z zapałem jeździli na nartach. Warunki do tego były tam znakomite, bo śniegu w Zawoi nie brakowało.

Do tej rozrywki i ja dałem się wciągnąć. Za jedną z pierwszych pensji kupiłem od pana Sulki - sąsiada Basiurów, który pracował gdzieś w kopalni na Śląsku, mocne, skórzane buty, tzw. „kopalnioki". Dałem za nie 150 złotych. Nie były eleganckie, ale w sam raz na tutejsze drogi i dało się do nich przypiąć narty. Kiedy przyglądałem się zjazdom na nartach chłopców - również moich uczniów - z dość wysokiej górki pod lasem, zaczęli mnie nagabywać:

- Psze pana, a potrafiłby pon zjechał z hań-tela ?

- Nie wiem, może... Ale nie mam nart...

- Jo panu pożyczę - zaproponował skwapliwie syn mojego gospodarza.

Przypiąłem więc te narty i wspiąłem się z pewnymi obawami pod las. Na górze obleciał mnie strach, bo stromizna była spora, z dołu wyglądająca bardziej niewinnie. Ale nie było wyjścia... W grę wchodził mój prestiż. W Barwałdzie trochę na nartach jeździłem, więc nie było to pierwszy raz. Udało się bez wywrotki ! Chłopcy byli pełni uznania.

- Wiycie, nasz pon umi jeździć na nartach...

Posmakowałem narciarstwa na tyle, że na tych pożyczonych nartach wybrałem się kilka razy na pagórki. Pewnego pięknego popołudnia, kiedy słońce dość mocno przygrzewało, jeździliśmy z chłopcami na wielkiej polanie pod lasem. Ale śnieg w słońcu był już mokry, więc nie bardzo narty niosły. Któryś z narciarzy zaproponował, aby iść na leśną, ocienioną drogę, gdzie śnieg był zmrożony. Tak też zrobiliśmy. Po tej drodze niosło jak cholera, nawet za bardzo ! Było tam też kilka ostrych i niebezpiecz-nych zakrętów. Za którymś razem, kiedy przetarliśmy już tor, pęd na dole był znaczny. Wypadłem na nartach z cienia na nasłonecznioną polanę i ... katastrofa. Gwałtowna zmiana warunków podłoża spowodowała wywrotkę. Upadek był dość bolesny i trochę mną „sponiewierało". Kiedy wygrzebałem się z głębokiego śniegu okazało się, że jedna z nait jest w dwóch połówkach. „Rany boskie, narty nie moje"... - to pierwsza myśl, która przemknęła mi przez głowę. Wróciłem do domu tłumacząc się właścicielowi, jak tylko mogłem. Chciałem chłopcu zapłacić, ale on machnął ręką:

- Zesztukuje się, albo zrobi nowe, niech się pon nie przejmuje...

Faktycznie, jakoś zmyślnie połączył złamaną deskę i już na drugi dzień jeździł. Ja dałem sobie z tym spokój, bo nie śmiałem więcej nart pożyczać.

W zimowe popołudnia i wieczory przychodzili do Basiurów koledzy najstarszego ich syna i koleżanki Zosi. Pamiętam dwóch braci i ich siostrę, których nazywano „Górzyńscokami". Czy nazywali się „Górzyńscy" czy też „Gorzeńscy" - do dziś nie wiem. Mieszkali niedaleko, w domu za potokiem, który od Basiurów było widać. Wszyscy byli ode mnie starsi, bracia byli już dojrzałymi kawalerami. Bardzo przystojni bruneci, pod wąsikami. Ich siostra była piękną i inteligentną dziewczyną. Nie miała wprawdzie wykształcenia, ale bardzo dużo czytała i można było z nią rozmawiać na różne tematy.

Natomiast „Górzyńscoki" znani byli w okolicy z wielkiej zadziorności i odwagi. Opowiadano o nich, że kiedyś poszli we dwójkę na wesele do Grzechyni. W okolicach Zawoi był taki zwyczaj, że zabawa weselna była otwarta dla osób z zewnątrz, a nie tylko dla zaproszonych gości. W trakcie tej weselnej zabawy grzechynianie sprowokowali bójkę. I tu popełnili błąd... Bracia we dwójkę dali odpór całej ich gromadzie, a efekt był taki, że wesele... zostało przerwane. W ruch poszły nie tylko pięści i sztachety, ale ciężkie ławy zza stołów. W domu weselnym wszystko zostało zdemolowane, wybite okna, obrazy na ścianach itp. A była ostra zima ! Goście musieli rozejść się do domów, a zwycięzcy bracia „Górzyńscoki" wrócili „za Las" z niewielkimi zadraśnięciami. Znałem ich obu i darzyliśmy się wzajemnym szacunkiem („Serwus ! Cześć ! Co słychać ?"), a do ich siostry czułem - ze względu na jej oczytanie i nietuzinkową urodę - szczególną sympatię.

Przychodziła też czasami do moich gospodarzy córka sąsiada, Nastka Basiurówna, starsza ode mnie panna, która była przedszkolanką w Białce. Jej najmłodszy brat Edek chodził do szóstej klasy, mało się uczył, a urwis z niego był nieprzeciętny. Miły, pyzowaty i zawsze roześmiany blondyn. Otóż ta Nastka miała skłonności do rajfurowania. Pamiętam, że pół żartem, pół serio „przygadywała" mojej gospodyni, że byłby ze mnie dobry zięć. Że niby pasujemy z Zosią do siebie. Irytowało mnie to poniekąd, ale puszczałem to gadanie koło uszów.

A Zosia była wyrośniętą i dobrze zbudowaną dziewczyną. Okrągła na twarzy, rumiana, słowem - dziewczyna jak rzepa. Nie wiem dlaczego kojarzyła mi się z Jagną z „Chłopów" Reymonta. Kiedy raz w tygodniu Zosia wycierała podłogę i kurze w moim pokoju, podkasywała dość frywolnie spódnicę, obnażając pulchne uda, a jej bujny biust kołysał się prowokacyjnie pod cienką bluzką. Ale - wbrew „przygadywaniom" Nastki - zięciem Basiurów nie zostałem.

4. U Chowaniaków w Gołyni

Po roku mieszkania u państwa Basiurów przeprowadziłem się bliżej, do państwa Chowaniaków. Ich drewniany domek stał pod stromą „grapą" nad potokiem płynącym przez Gołynię i był ostatnim przy drodze. Właściwie przy tym domu kończyła się owa kamienista droga przez Gołynię i przechodziła w ścieżkę, prowadzącą gdzieś w las, a potem „za Kamień". Chowaniakowie mieli mieszkanie ciasne, ale zgodzili się przyjąć mnie do swojego pokoju pod warunkiem, że będą z niego częściowo korzystać, to znaczy zostaną tam szafy z ubraniami, jakaś komoda z pościelą itp. Nic przeciwko temu nie miałem. Zresztą jakiż miałem wybór ? Pani Chowa-niakowa kategorycznie zastrzegła się jednak, że obiadów gotować dla mnie nie będzie, bo u nich jest biednie, a „pana nauczyciela" to pewnie trzeba by lepiej karmić. Co najwyżej mogę brać od niej mleko na śniadanie i na kolację.

U Chowaniaków rzeczywiście nie przelewało się. Pola mieli niewiele, jakąś krowinę w stajni, a do utrzymania siedem gęb: rodzice, syn w technikum weterynaryjnym w Nowym Targu, dwie dziewczynki w wieku szkolnym, mały chłopiec, gdzieś 2-3 lata i brat gospodarza, który u nich na stałe mieszkał. Miejsc pracy w pobliżu Zawoi nie było, a więc nie było gdzie zarobić. Pan Chowaniak był grajkiem weselnym, grywał na skrzypcach, zaś jego brat na perkusji. Jedyną więc szansą dorobienia jakiegoś grosza były wesela. Być może, że ta finansowa mizeria skłoniła ich do wynajęcia pokoju. Co miesiąc z czynszu wpadł jakiś grosz, brałem od nich również mleko. Poza tym zamierzali jedną z córek posłać do liceum pedagogicznego, więc pewnie uważali, że nie zaszkodzi mieć pod dachem nauczyciela.

U Chowaniaków miałem o wiele wygodniej, niż „za Lasem". Przede wszystkim o wiele bliżej do szkoły, pewnie ze 3-4 razy bliżej niż od Basiurów. W zimie w pokoju było również ciepło, bo piec kuchenny był tak zbudowany, że ogień i dym z niego przechodził przez piec kaflowy w moim pokoju. To taka zmyślna i oszczędnościowa konstrukcja, stosowana na wsiach. W pokoju było również ... radio. Był to tzw. „detektor" czyli radio na kryształek i na słuchawki, które zostawił był Józek Wiktor, nauczyciel w Gołyni i podobnie jak ja, sublokator państwa Chowaniaków. Józek poszedł do wojska, a ja przyszedłem na jego miejsce.

Z obiadami też sytuacja ułożyła się dobrze. W drugim roku mojej pracy w Gołyni szkoła awansowała do 7-klasowej. Do Stasi (kierowniczki) i do mnie doszlusowała trzecia „siła". Była to Joasia z Krościenka nad Dunajcem, świeżo upieczona absolwentka liceum pedagogicznego. Nie pamiętam już, gdzie zamieszkała. Faktem jest, że postanowiły ze Stasią wspólnie pichcić jakieś skromne obiady i zgodziły się, że mogę razem z nimi te obiady jeść, wnosząc swój wkład finansowy do wspólnego kotła.

Był mały kłopot z pomieszczeniami do nauki. Klasy szkolne były nadal dwie, a nas troje. Podział godzin był więc tak ułożony, że na zmiany ktoś zaczynał później i mógł dłużej pospać. Pamiętam, że i mnie wypadał początek lekcji nieco później, na przykład wpół do dwunastej. Wtedy wracałem do domu pod wieczór. W r. szk. 1953/54 po raz pierwszy w szkole w Gołyni była najwyższa klasa szkoły podstawowej - klasa siódma. Było w niej niewielu uczniów, miałem tam wychowawstwo i uczyłem różnych przedmiotów, m. in. języka polskiego, historii, matematyki, fizyki, chemii. Ponadto miałem jeszcze sporo lekcji w klasach V+VI, które nadal były łączone.

Do tej pierwszej siódmej klasy w Gołyni chodziła m. in. córka mojego nowego gospodarza pana Chowaniaka, bardzo dobra uczennica, Edek Basiura „zza Lasu", Józek Groń z rocznika 1938, nieco spóźniony w nauce, a więc młodszy ode mnie ... o trzy lata ! Pamiętam, że wtedy wśród lektur obowiązkowych z języka polskiego w klasie siódmej nie było na przykład „Pana Tadeusza", ale jakaś kretyńska książka radzieckiego pisarza (jego nazwiska nie pamiętam) pt. „Szpak - ptak wiosenny", o rewolucji bolszewickiej i jakimś komuniście Baumanie. Książka nudna jak flaki z olejeni, której dzieci nie chciały czytać, a była to lektura obowiązkowa. Przemęczyłem więc ją sam, przeczytałem głośno kilka fragmentów, a resztę dzieciom opowiedziałem. Nic na tym nie straciły.

Uczyłem również chemii bez żadnych pomocy naukowych. W szkole nie było nawet probówki ! A tam takie tematy, jak elektroliza wody, różne reakcje chemiczne, kwasy, zasady, sole. Rysowałem więc na tablicy różne sytuacje, które powinny być pokazane w formie doświadczenia i opowiadałem o ich przebiegu. Ile z tego dzieci zapamiętały, trudno powiedzieć. Wspomniana wcześniej Nastka Basiurówna chwaliła kiedyś w rozmowie ze mną moją lekcję z chemii, którą słyszała przez otwarte okno w klasie.

- Jak pan pięknie i jasno wykłada !

Przyjąłem to jako pusty komplement, bo zdawałem sobie dokładnie sprawę, że uprawiam klasyczny werbalizm. Ale co miałem robić...

Aby zupełnie nie zdumieć w Gołyni, przeczytałem wszystko, co nadawało się do czytania w małej szkolnej biblioteczce. Ale co tam było, mój Boże... Parę lektur szkolnych i to w stylu „Szpaka - ptaka wiosennego". Zaprenumerowałem również u listonosza „Dziennik Polski" i „Głos Nauczycielski". Ale jaki z tego był pożytek... Listonosz przychodził raz w tygodniu do szkoły i przynosił mi ... sześć „Dzienników" na raz. Końska dawka wiadomości, a potem cały „postny" tydzień. Po jakimś czasie zrezygnowałem z tej prenumeraty, bo nie miało to sensu. Ale w domu miałem radio ! Jak cierpliwie poszukało się sprężynką po kryształku, to można było złapać lepiej lub gorzej program I z Warszawy na falach długich i przez słuchawki wysłuchać dziennika, wiadomości sportowych lub orkiestry Cajmera. To była wtedy bardziej znana orkiestra radiowa. Dość często zasypiałem ze słuchawkami na uszach i budziłem się rano z detektorem na podłodze i z kabelkami owiniętymi koło szyi.

W drugim roku pracy poprawiły się też warunki dojeżdżania na niedzielę do domu. Jakoś jesienią 1953 roku pewien gość z Krakowa otworzył linię autobusową na trasie Zawoja - Maków Podhalański. Na początku ta nazwa - „autobusowa" była trochę umowna, bowiem za autobus służyło auto ciężarowe z zabudowaną skrzynią, do której wsiadało się po stopniach z tyki. Po bokach wewnątrz były drewniane ławki, pod sufitem drążki do trzymania się dla pasażerów na miejscach stojących. Mimo tego prymitywu był to postęp nie lada. Zamiast „drałować" przez półtorej godziny po błotnistych i śliskich ścieżkach do Suchej, spacerowało się spokojnie na przystanek do Marszalków (u wylotu drogi z Gołyni) i za 5 lub 10 zł (ceny biletu dokładnie nie pamiętam) było się po jakiejś pół godzinie lub 40 minutach przed stacją kolejową w Makowie.

Przed Świętami Bożego Narodzenia zamiast tej ciężarówki pojawił się na trasie prawdziwy autobus. Był to jakiś wyremontowany stary grat, ale autobus. Pamiętam, że kiedy cała radosna gromada moich koleżanek i kolegów jechała na ferie świąteczne, gdzieś w Skawicy zablokowała się w tym gracie skrzynia biegów. Kierowca zaklął siarczyście i ogłosił, że pojedziemy dalej, ale ... na pierwszym biegu. I jechaliśmy do tego Makowa z zawrotną prędkością 5 km/godz., pewnie ze dwie godziny, zatrzymując się w dodatku co jakiś czas. Wielu z nas nie zdążyło, na właściwy pociąg, ale nikt z tego nie robił tragedii. Był to pewnie pierwszy w Polsce „wesoły autobus" pełen młodzieży, gwaru i śmiechu. Nawet kierowca śmiał się razem z nami, choć nie było mu z początku do śmiechu.

5. „Miałem 18-19 lat..."

Mijały miesiące i powoli wciągałem się do nauczycielskiej pracy. Nikt mnie w niej nie kontrolował, ani mi nie doradzał. Stasia - moja przełożona - uczyła od rana do późnego popołudnia, więc nie mogła chodzić na hospitacje i ewentualnie coś mi doradzić. Wprawdzie od samego początku wciągnięto nas wszystkich do Związku Zawodowego Nauczycielstwa Polskiego (ZZNP - taką wtedy miał nazwę) i odbywały się szkolenia w ramach tzw. MOZ (Międzyszkolna Organizacja Związkowa), ale wtedy zwracano główną uwagę na ideologię, a nie na sprawy dydaktyczne. Odbywały się zebrania tego MOZ, zwykle przy wypłacie w Szkole Nr 1 w

Zawoi-Centrum, ale były jakieś narzucone z góry tematy i referaty z marksizmu-leninizmu, mchu - robotniczego, historii WKP (b) czyli Wszech-związkowej Komunistycznej Partii (bolszewików). Starsi nauczyciele zdawali nawet obowiązkowe egzaminy ideologiczne, które nas - młodych, zdaniem władz odpowiednio „ideologicznie" przygotowanych - nie dotyczyły.

Zebrania MOZ odbywały się również w dniach dawnych świąt kościelnych, zniesionych w tamtych latach przez władze komunistyczne, m. in. 8 grudnia i 2 lutego. Mieszkańcy Zawoi byli ludźmi pobożnymi i odważnymi. W zniesione święta kościelne po prostu ... nie posyłali dzieci do szkoły. Ktoś z powiatowych władz ZZNP wpadł na pomysł, aby wykorzystywać te dni do zebrań szkoleniowych MOZ. Zwoływano więc wszystkich nauczycieli do którejś ze szkół, przyjeżdżał ktoś ze Związku (zwykle pan Michał Kornelak) i odbywało się szkolenie.

Tu muszę wyznać, że te zebrania to były jaśniejsze punkty mojej egzystencji i były całkiem przyjemne. We wszystkich szkołach Zawoi pracowało wtedy bardzo wielu młodych nauczycieli, dziewcząt i chłopców w moim wieku. Jedynie w szkole Nr 1 kierowniczką była starsza pani Bom-bicka (lub Bąbicka ?) i pracowały bodajże dwie inne przedwojenne nauczycielki, których nazwisk nie pamiętam. Na Wilcznej kierownikiem był starszy pan Wierczek, ożeniony po raz drugi z piękną, młodszą od niego i bardzo towarzyską panią. Ale to starsze grono było ogromnie „równe" i umiało, nas młodych, nie tylko zintegrować, ale zorganizować niemal w rodzinną „paczkę". Od tej strony wspominam czasy w Zawoi jako najpiękniejsze w mojej karierze zawodowej. Poza tym miałem wtedy 18-19 lat...

Na wspomnianych zebraniach MOZ „odwalaliśmy formalnie i szybko zadane tematy, a potem odbywała się część towarzyska. Koleżanki ze szkoły, w której odbywało się zebranie, zwykle coś wcześniej piekły, przygotowywały kanapki i herbatę (kawy wtedy się nie pijało), pan Wierczek brał swój kaszkiet i zapowiadał:

- No to zrzucamy się...

Każdy dawał 10-20 złotych i pojawiało się wino lub inny alkohol. Zwykle na zebranie zamawiano jakiegoś grajka z harmonią i zaczynały się tańce. Pani Wierczkowa inicjowała różne zabawy towarzyskie, np. „Mam chusteczkę haftowaną"... i sala wybuchała salwami śmiechu.

Na takim spotkaniu w szkole na Przysłopiu pierwszy raz w życiu zatańczyłem z dziewczyną. Kiedy nasz muzykant zaczął grać, pani Wierczkowa zarządziła:

- Koledzy proszą koleżanki do tańca !

Kiedy z ociąganiem przyznałem się głośno, że nie umiem tego robić, pani Wierczkowa zapytała:

- Która z dziewcząt nauczy Gustawa tańczyć ?

Znalazła się chętna. Tego wieczoru tańczyłem więc prawie z wszystkimi koleżankami, nadeptując im w ciężkich zimowych butach na nogi. Ale to nie było ważne... Najważniejsze, że w ogóle zacząłem.

To zebranie i zabawa na Przysłopiu zakończyła się już po zapadnięciu zmroku. Pod koniec pan Wierczek zaapelował do mężczyzn, aby odprowadzili koleżanki do domów, bo przecież nie mogą w nocy wracać same. Nawet przed rozejściem się ustalono, który z nas z którą pójdzie. Mnie przypadła bardzo miła Helenka, ale pracująca pod Policą, więc jakieś ładne 4-6 kilometrów od Przysłopia. Księżyc nie świecił, na polu ściskał mróz i prószył śnieg, na drodze i na polach też było go z pół metra. Utonęliśmy w ciemnościach. Żadne z nas nie znało drogi, wiedzieliśmy tylko, że trzeba iść na południe, aby dojść do szosy, bo stamtąd już trafimy.

Brnęliśmy więc, trzymając się za ręce, po głębokim śniegu, zapadając często w jakieś zaspy. Kierowaliśmy się światłami bliższych lub dalszych domów. Wreszcie doszliśmy do szosy od Makowa, a stamtąd do szkoły pod Policą. Wróciłem do Gołyni bardzo późno. Rano obudziłem się ze spuchniętymi i czerwonymi uszami. W czasie drogi z Przysłopia nie czułem mrozu, bo wcześniej wypiłem któryś kieliszek i szedłem przecież z młodą dziewczyną, nauszników nie miałem, więc musiało mi trochę uszy przymrozić. Ale było to lekkie odmrożenie, które przeszło po kilku dniach. Potem nawet może byłem któryś raz w odwiedzinach u Helenki, ale mieszkała ona wspólnie z rodziną niejakich Gawłów, więc „na romanse" nie było warunków.

Pamiętam syna Gawłów, dorosłego już chłopaka, od urodzenia nie widzącego. Nauczył się - mimo kalectwa - robić szczotki. Patrzyłem z podziwem na niego i na jego ręce, które sprawnie wykonywały rutynowe czynności. Chłopiec ten był niesłychanie dobrze zorientowany w różnych sprawach bieżących, bo cały dzień słuchał przy robocie radia. Imponował wiedzą i wiadomościami, bijąc na głowę wszystkich. Poznałem tam również bardzo przystojnego, starszego młodzieńca, o rzadko spotykanym imieniu Bonawentura. Jego nazwiska nie pamiętam. Pochodził z Łodzi, a w Zawoi znalazł się w wyniku wojennej zawieruchy. Potem spotkałem go jeszcze raz i miało dla mnie niezbyt miłe następstwa. Napiszę o tym później.

Z bratem pana Chowaniaka, dużo ode mnie starszym, byłem w niezłej komitywie, a miała ona dość charakterystyczne podłoże. Był on tzw. „starym kawalerem", ale o bujnej przeszłości, o której mi opowiadał. Miał on z różnymi dziewczynami kilkoro dzieci, ile - dziś już nie pamiętam. Z żadną nie ożenił się, więc musiał płacić alimenty. Ponieważ nigdzie nie pracował, nie miał z czego płacić i bez przerwy zalegał w tych należnościach. A dziewczyny ciągłe przychodziły i upominały się o swoje. Byłem świadkiem niektórych z tych rozmów. Pamiętam pewną dziewczynę ze Skawicy, która przychodziło do Chowaniaków z dwójką dzieci. Jedno na ręce, drugie już trochę wyrośnięte. Oczywiście upominała się o alimenty.

Ojciec dzieci bezradnie rozkładał ręce, tłumaczył, że nie ma pieniędzy, że zapłaci - jak zarobi. Dziewczyna nie ustępowała i płacząc wypominała:

- Zrobić dziecka toś umiał, a zarobić nie potrafisz !

- To po coś puszczała pod pierzynę i dawała ? I to jeszcze nie raz...

Któregoś razu brat gospodarza przyszedł do mnie z prośbą:

- Gustaw, możesz mi pożyczyć „stówkę", bo ta „franca" nie odejdzie od chałpy...

Pożyczyłem raz, potem drugi. I tak to się wlokło. Pożyczał dla tych swoich byłych „kochanek" po 50 zł, 100 zł, tak na odczepne, na otarcie łez. Oddawał, znów pożyczał i tak w kółko. Wikłał się w tym coraz bardziej, żalił się przede mną, że jest w sytuacji bez wyjścia. Kiedy zadłużył się u mnie na jakieś 500 zł (nie umiałem mu odmówić, chyba że sam groszem „nie śmierdziałem") zaproponował mi w zamian rower, który przywiózł kiedyś z Zachodu. Był to porządny niemiecki rower, który bardzo lekko chodził. Nie wziąłem go od niego (a szkoda !), ale miałem dużą wygodę, bo stanęła między nami taka umowa, że mogę go traktować, jak swój. Kiedy tylko będę potrzebował, mogę bez pytania wziąć i pojechać, gdzie zechcę. Jeździłem więc odtąd na tym rowerze po wypłatę do Centrum lub po prostu tak - na przejażdżkę. Tu muszę dodać, że brat gospodarza był człowiekiem honoru. Kiedy zbliżały się wakacje 1954 roku, zwrócił dług co do grosza. Być może pożyczył pieniądze od kogo innego... A jak się skończyły jego perypetie z dziewczynami, które tak chętnie się z nim kochały („przystojniak" z niego był !), nie wiem, bom wyjechał na stałe z Zawoi.

6. Zawojanki

Wspomniałem już wcześniej o kilku zawojankach: córce pana Borysa, o Zosi Basiurównej, siostrze braci Górzyńskich. W ostatnich dniach karnawału 1954 roku wpadłem w krótkotrwały „romans" z pewną inną miłą zawojanką. A stało się to za przyczyną dwukrotnie już wymienionej Nastki Basiurównej. Spotykałem ją kilkakrotnie na drodze w Gołyni, gdy wracała do domu z Białki, gdzie była przedszkolanką. Jej najmłodszy brat Edek chodził wtedy do siódmej klasy i byłem jego wychowawcą. Otóż któregoś dnia Edek podał mi w szkole liścik pisany przez Nastkę. Prosiła mnie, abym przyszedł tego samego dnia po lekcjach do nich „za Las", bo ma jakieś zadania z matematyki do zrobienia i liczy na moją pomoc. Nie wypadało mi odmówić, więc po lekcjach poszedłem do Basiurów. Mieszkali trochę wyżej niż moi dawni gospodarze. Było piękne, mroźne i słoneczne popołudnie.

W domu okazało się, że zadania to był pretekst. Przywitała mnie Nastka, przedstawiła mi swoich rodziców, bardzo już zaawansowanych wiekiem i miłych ludzi, swoje młodsze rodzeństwo - dorosłego brata i siostrę Oleńkę. Wszyscy byli odświętnie ubrani, co mnie nieco zdziwiło. Na stole pojawiła się herbata, jakaś nalewka, swojskie wędliny. Na moje pytanie:

-Jakie to zadania ? - Nastka odparła:

- E, tam ... Co będziemy sobie głowę zawracać. Są ostatki, posiedźmy, porozmawiajmy...

Posiedzieliśmy jakieś pół godziny, wypili po kieliszku lub dwa i domownicy zaczęli wychodzić. Okazało się, że wszyscy są zaproszeni na wesele w sąsiedztwie, stąd te odświętne stroje. Zostaliśmy z Oleńką sami. Na wychodnym Nastka rzuciła siostrze:

- Olu, namów pana na zabawę i przyjdźcie !

Zostałem z Oleńką sam na sam, jak Kmicic w Bilewiczach. Potoczyła się dość gładka rozmowa o różnych głupstewkach. Wkrótce przeszliśmy na „ty", dowiedziałem się, że skończyła szkołę średnią, że jest ode mnie starsza o rok, że pracowała w urzędzie gminnym gdzieś na zachodzie Polski, ale zwolniła się, bo chce poszukać pracy bliżej domu itp., itd. Okazała się przy tym bardzo miłą i elokwentną dziewczyną. Zgrabna, jasna blondynka, z okrągłą, miłą buzią. Nie ukrywała w rozmowie, że ten pomysł z rzekomymi zadaniami pochodził od jej siostry, która chciała, abyśmy się poznali. Intryga szyta dość grubymi nićmi, ale nie przywiązywałem do tego zbyt wielkiej wagi, bo spotkanie było całkiem przyjemne.

Wzbraniałem się - jako osoba zupełnie obca — przed pójściem na ową weselną zabawę, ale Oleńka tłumaczyła, że to jest powszechnie przyjęte. Nie pójdziemy przecież „za stoły", lecz tylko potańczyć. Po wahaniach zdecydowałem się i poszliśmy. Wesele było zupełnie blisko, kilka domów dalej. W opróżnionych izbach pełno gości weselnych, w jednej odbywały się tańce. Znaleźliśmy się w małym pokoju, gdzie siedziała młodzież. Tam również był niesamowity tłok, głowa przy głowie. Przy zakąskach i napojach (również alkoholowych) wnet zrobiło się wesoło. Rozmowy, dowcipy, chóralny śpiew. Wychodziliśmy parami tańczyć w „sali balowej". Było tam tak ciasno, że nie było mowy o jakiejkolwiek swobodzie mchów, więc taniec - to było jedno obijanie się par o siebie, par - używając języka z ringu - w „ciągłym zwarciu". Ale wszyscy byli zadowoleni. Sam też nie narzekałem...

Kiedy wreszcie grubo po północy zdecydowaliśmy się iść do domu, na odchodnym pod domem Oleńki umówiliśmy się na następne spotkanie. I tak zaczęła się nasza znajomość. Zaglądałem dość często „za Las", ale tylko w tygodniu, bo na niedzielę nadal regularnie jeździłem do domu. Zrobiła się wiosna, przyszedł piękny maj. Chodziliśmy więc na spacery do lasu. Było w pobliżu ustronne miejsce, gdzie najczęściej bywaliśmy. Wysoko pod lasem, z pięknym widokiem na okolicę. Wysiadywaliśmy tam na trawniku lub na ściętych pniach drzew.

Wyglądało na to, że rozwija się piękny „romans". Długie rozmowy, przekomarzanie się, trzymanie się za ręce itp. Któregoś dnia doszło nawet do wyznań. Romans ten okazał się jednak dość jednostronny i krótkotrwały. Po raz pierwszy wyrządziłem Oleńce wielką przykrość w którąś niedzielę maja lub czerwca 1954 roku. Stasia, nasza kierowniczka, wspólnie z grupą rodziców, organizowała dochodowy festyn na potrzeby szkoły. Pamiętam, że na którymś z zebrań z udziałem zawojskiego wójta Zająca rozważano myśl budowy szkoły. Stasia gorąco namawiała mnie, abym przyjechał na tę zabawę. Umówiłem się więc z Oleńką, że przyjadę do Zawoi wyjątkowo w niedzielę po południu, przyjdę pod wieczór do niej i wybierzemy się na tańce. Faktycznie wróciłem późnym popołudniem do Gołyni, ale sprawy potoczyły się inaczej.

Festyn odbywał się przy „szkole", to znaczy koło domu Floriana Spyrki, gdzie codziennie uczyłem. Było to tuż przy drodze do Chowaniaków, więc z ciekawości zaglądnąłem tam, aby napić się piwa, bo dzień był wyjątkowo ciepły. Moje koleżanki, Stasia i Joasia, siedziały przy stoliku wraz z Polką Spyrkową i jeszcze jedną dziewczyną, którą znałem z widzenia, bo mieszkała w sąsiedztwie domu naszej kierowniczki i przyjaźniła się z nią i z Joasią. Pojawił się również Florian Spyrka, który uznał, że przy takiej okazji musimy się napić. Florian lubił wypić i Polka mu to nieraz wypominała. Postawił więc ćwiartkę czystej z sokiem. Nie wypadało się nie zrewanżować.

Kiedy poprosiłem kolejno do tańca moje koleżanki, wypatrzył mnie brat gospodarza, który wraz z nim grał na tej zabawie. Poszukał mnie w przerwie, odwołał na bok, wyciągnął z kieszeni butelkę, napełnił kieliszek i wzniósł toast:

- Gustaw, musisz się ze mną napić, bo takiego chłopa jak ty, nie ma drugiego na świecie !

Po jego mowie było widać, że muzykowali nie o „suchej gębie". Ani się spostrzegłem, jak byłem po kilku kieliszkach i w dobrym humorze. On poszedł grać, a ja wróciłem do dawnego towarzystwa.

Zacząłem tańczyć z koleżanką Stasi i Joasi, plotąc jej do ucha jakieś dusery. Komplementowałem jej urodę, piękne włosy (nosiła gruby blond warkocz) i ładną, jasną karnację skóry:

- Cerę masz jak Poppea, pewnie pielęgnujesz ją kąpielami w oślim mleku.

- Sam jesteś jak osioł...

To była rzeczywiście ładna dziewczyna. Pracowała w jakimś biurze w Zawoi-Centrum. Było powszechnie wiadomo (Gołynia była strasznie mała i wszyscy o wszystkich wszystko wiedzieli), że wkrótce wychodzi za mąż. Robiłem więc aluzje, że pewnie się komuś narażam, tańcząc z nią, bo ludzie patrzą i doniosą komu trzeba. To jakby ją nieco poruszyło, bo stwierdziła z pewną złością, że na razie jest wolną dziewczyną i będzie tańczyć, z kim się jej podoba. Zapytałem więc:

- A ze mną ci się podoba ?

- Pewnie, że mi się podoba !

Ani się spostrzegłem, jak zrobiło się zupełnie ciemno i moja miła partnerka zdecydowała wrócić do domu. Na pytanie, czy pozwoli się odprowadzić, odpowiedziała:

- Jeśli masz ochotę ?

Poszliśmy pod jej dom i staliśmy tam pewnie jeszcze z godzinę, rozmawiając o różnych rzeczach. Wtedy przypomniałem sobie, że przecież jest już pewnie koło jedenastej w nocy, a ja byłem ... po pokidniu umówiony na tańce. Mimo późnej pory poszedłem „za Las". W domach było już zupełnie ciemno, jedynie z dołu dolatywały dźwięki muzyki, pomieszane z pijackimi śpiewami uczestników festynu. U Basiurów też nie świeciło się, więc nie bardzo wiedziałem, co zrobić. Alkohol nie wywietrzał mi jeszcze z głowy, więc podszedłem do okna pokoju, w którym nieraz bywałem i zapukałem lekko na szybę. Po chwili skrzypnęły drzwi wejściowe i w progu pojawiła się Oleńka.

- To ty, Gustaw ?

- Tak, ja... I strasznie cię przepraszam, ale...

Zacząłem się tłumaczyć, dlaczego nie przyszedłem. Opowiadałem o Florianie, bracie gospodarza, o wódeczce, której nie mogłem odmówić... Alkohol z pewnością było ode mnie czuć. Nie powiedziałem o tej drugiej dziewczynie, z którą tańczyłem, ani o tym, że jakoś wcale „za Las" mnie nie ciągnęło, a przyszedłem raczej z poczucia obowiązku i gwoli spełnienia obietnicy. Rozstaliśmy się tego wieczora (właściwie - nocy) w zgodzie. Wracałem grubo po północy do domu pijany wrażeniami, bo alkohol już z głowy mi wywietrzał...

Nasz romans dobiegał jednak końca. Do końca roku szkolnego spotkaliśmy się jeszcze kilkakrotnie. Przed moim wyjazdem na wakacje wymieniliśmy adresy i obiecałem pisać listy, a może nawet przyjechać. W Barwałdzie zupełnie o tym zapomniałem i przez cały lipiec nie napisałem żadnego listu, nie wybrałem się również do Zawoi. Coraz częściej miałem wyrzuty sumienia, że zwodzę dziewczynę, a tymczasem na pewno to „nie jest to"... Ona chyba pisała do mnie, bo w domu wiedzieli o tym, że mam dziewczynę w Zawoi. Nawet żartowano ze mnie, że pewnie będę się żenił... Irytowało mnie to trochę, ale nie zwracałem na te uszczypliwości uwagi...

Ostatni raz spotkaliśmy 1 sierpnia 1954 roku. Jak zwykle „na pierwszego" pojechałem do Zawoi po pensję. Nie wiem z jakiej okazji było w Zawoi-Centrum jakby święto (może odpust ?) i dość sporo ludzi kręciło się koło kościoła, w sklepach, w gospodach. Wstąpiłem i ja do starej karczmy, aby coś przekąsić. Zastałem tam przy jednym ze stołów towarzystwo Basiurów „zza Lasu": Nastka, Oleńka, ich starszy brat i Edek, mój wychowanek, który przed miesiącem skończył klasę siódmą i uważał się już za osobę dorosłą. Przywitałem się z nimi i dosiadłem do ich stoki. Posiedzieliśmy razem z godzinkę i Oleńka zapytała, czy wstąpię do ich domu. Jakoś nie miałem na to wielkiej ochoty, bo zamierzałem tego samego dnia wrócić do Barwałdu, ale zmieniłem decyzję. Siadłem z nimi na furkę, którą przyjechali i pojechałem „za Las". Edek - jak stary gazda -powoził.

Tego dnia doszło między mną a Oleńką do szczerej i ostatecznej rozmowy, po której rozstaliśmy się. Kiedy byliśmy sami, Oleńka zaczęła robić mi wyrzuty, że nie napisałem przez cały miesiąc, a ona tęskniła i oczekiwała na list, że przecież dawniej byłem inny, itp. Łzy stanęły jej w oczach. Było mi diabelnie przykro i głupio, ale zdobyłem się na szczerość i powiedziałem, że widocznie pomyliłem się kiedyś, jeśli czyniłem jakieś wyznania... Zaproponowałem, abyśmy rozstali się w przyjaźni, bez gniewu. Wypadło to strasznie głupio, ale pewnie było lepsze, niż oszukiwanie dziewczyny. To nasze ostatnie spotkanie przeciągnęło się do późna, a była to jedna z trudniejszych rozmów w moim życiu.

Później jeszcze raz spotkałem Oleńkę w Wadowicach na jakiejś wystawie rolniczej koło „Sokoła". Była tam ze swoją koleżanką, z którą chyba pracowała w jakimś urzędzie w Makowie. Wymieniliśmy wtedy kilka zdawkowych zdań. Czułem się wobec niej trochę zażenowany i jakby winny.

Później jeszcze raz w życiu poznałem inną miłą zawojankę. Było to już w czasie mojej pracy w Żamówce. Umówiłem się wtedy z dawnymi kolegami w Zawoi, że odwiedzę ich w niedzielę. Zamiast więc do domu, pojechałem na Wilczną, gdzie spotkałem się z Józkiem Wojtyczką i Władkiem Urygą. Posiedzieliśmy trochę, poplotkowali i powspominali. Wieczorem miałem wracać do Żarnówki, ale koledzy namówili mnie na jakąś zabawę taneczną, która była niedaleko szkoły. Wprowadzili mnie w towarzystwo znajomych im dziewcząt i bawiliśmy się dość wesoło. Tańczyłem i rozmawiałem dość dużo z pewną ładną zawojanką, której imienia ani nazwiska dziś nie pamiętam. Była pielęgniarką, pracowała w Krakowie, a tylko na niedzielę przyjeżdżała do rodziców. Po zabawie odprowadziłem ją do domu i wymieniliśmy adresy. Jej młodsza i ładniejsza od niej siostra uczyła bodajże z Skomielnej Czarnej. Z tą sympatyczną zawojanką wymienialiśmy przez kilka miesięcy listy. Pamiętam tylko tyle, że miała ładny charakter pisma. Nie spotkaliśmy się już nigdy, bo byłem chyba dość leniwy w tej kwestii.

Jak widać, nie miałem szczęścia do zawojanek, a może byłem wtedy jeszcze zbyt młody na jakieś poważniejsze związki. Po kilku latach poznałem pewną uroczą starosądeczankę, która została moją żoną i przeżyliśmy ze sobą ponad 40 lat.

7. Pierwsza wizytacja i jej skutki

W pierwszym roku pracy w Gołyni przeżyłem śmierć Józefa Stalina. Dowiedziałem się o tym w dość niecodziennych okolicznościach. Wtedy nie miałem okazji słuchać radia, prasa codzienna docierała do mnie spóźniona. Z początkiem marca 1953 roku (Stalin umarł 5 marca) przyszedł do szkoły jakiś facet z Zawoi-Centrum, pewnie przedstawiciel lokalnej organizacji partyjnej, wszedł do klasy, w której uczyłem, przedstawił się i poprosił o pozwolenie ogłoszenia dzieciom ważnej wiadomości. Zupełnie nie domyślałem się, o co mu chodzi. A on poprosił dzieci o powstanie i obwieścił grobowym głosem:

- Dziś w nocy zmarł w Moskwie towarzysz Stalin, wielki przyjaciel Polski, dobroczyńca ludzkości itd., itp.

Kiedy to powiedział, poprosił o minutę ciszy i ... rozpłakał się jak małe dziecko. Kiedy tak stałem w milczeniu z całą klasą, najbardziej intrygowało mnie pytanie, czy on faktycznie szczerze zapłakał, czy też tak dobrze odegrał swoją rolę „żałobnika". Jakoś zupełnie nie było mi do płaczu, ba, czułem nawet wewnętrzny chichot - wobec śmierci pewnie nie na miejscu - i trochę się bałem, aby nie było tego widać po mnie...

A trzeba wiedzieć, że w tamtych czasach kult Stalina był wszechpotężny i wszechobecny. Propaganda - również w Polsce - robiła z niego geniusza, najważniejszą osobę na świecie, jego imieniem nazywano ulice, place, zakłady pracy, zmieniono nazwę „Katowice" na „Stalinogród". Prywatnie ludzie podśmiewali się z tego, ale było dość ryzykowne robić sobie żarty z „wodza ludzkości". Kiedy kierownik szkoły z Leńcz - pan Palus opowiedział przy wódce w restauracji u Siepaka w Kalwarii jakiś dowcip o Stalinie, posiedział za to któryś rok. Nie było żartów...

Pewna heca, jaką odegrałem za rok i do której użyłem Stalina spowodowała, że ... poszedłem „w dyrektory". Było to gdzieś w marcu lub kwietniu 1954 roku. Uczyłem sobie spokojnie u Floriana Spyrki, kiedy przybiegł jakiś uczeń przysłany przez moją kierowniczkę Stasię i podał mi karteczkę: „Przyjechał Pan Inspektor i będzie u Ciebie na następnej lekcji". Nogi ugięły się pode mną.

- Rany boskie, co to będzie ! - pomyślałem.

Miałem akurat lekcję matematyki w klasie V+VI, a na następnej lekcji wypadała mi lekcja języka polskiego, konkretnie z gramatyki. Konspekt miałem przygotowany, ale pierwsza myśl jaka mnie zaczęła gnębić, to „cel wychowawczy". Nie miałem go - jak zwykle - wpisanego w konspekcie, więc kończąc lekcję matematyki cały czas myślałem o jednym:

- Cel wychowawczy, cel wychowawczy !

Nic mądrego nie przychodziło mi do głowy. Czym błysnąć przed inspektorem ?

Ledwo wypuściłem dzieci na pauzę, kiedy zobaczyłem Stasię prowadzącą do mojej klasy inspektora Leona Warpechowskiego. Był to znany mi z konferencji nauczycielskich wizytator. Nastał w Wadowicach na fali czystek, które spowodowały usunięcie przedwojennego inspektora Frysztaka. Pan Warpechowski utykał na nogę, pochodził z kresów wschodnich i mówił z charakterystycznym „zaciąganiem". Stasia przedstawiła inspektorowi klasę i mnie i wróciła do swoich dzieci. Inspektor zapytał:

- No i czegóż tło kłóległo będziecie uczyć na tej lekcji ?

Podałem mu tematy w obu klasach, zwołałem dzieci do sali i zacząłem lekcję. Inspektor usiadł za stołem, założył okulary i zaczął pilnie przeglądać dzienniki: plany, zapisy lekcji, coś skrupulatnie rachował, zapisywał. Ja tymczasem zadałem klasie VI zajęcia ciche, pracowałem kilkanaście minut z klasą V, potem odwróciłem sytuację: klasa V wykonywała jakieś ćwiczenie z książki, z klasą VI przeszedł do tematu dotyczącego budowy zdań złożonych. Chodziło bodajże o zdania współrzędnie i podrzędnie złożone. I wtedy, na poczekaniu, ni stąd, ni zowąd, wpadł mi do głowy zwariowany pomysł. Zamiast wziąć do analizy zdania z podręcznika, jak miałem zaplanowane, podyktowałem na tablicę następujące zdanie: „Czcimy pamięć Józefa Stalina, ponieważ wiele mu zawdzięczamy". Kazałem to zdanie napisać dziewczynce, która najładniej pisała, a następnie zapytałem, czy nie ma w nim błędu. Oczywiście nie było, ale zwróciłem uwagę, że jedno można by tam poprawić.

- Czy ktoś wie, co można poprawić ?

I o dziwo, zgłosił się jeden z chłopców, wcale nie najlepszy, ale pewnie na tyle sprytny, że domyślił się, „co jest grane". Wstał i powiedział, że poprawiłby słowo „mu" na „Mu", tak - jak pisze się w listach. Poprosiłem go, aby dokonał na tablicy korekty. Podszedł, poprawił i dostał za to bardzo dobry.

W tym momencie wizytator przerwał swoje szperanie w dzienniku i zaczął znad okularów śledzić tok lekcji, choć dalej nie było już nic ciekawego. Nudny rozbiór gramatyczny, sprawdzenie, co w międzyczasie zrobiła klasa V, zadanie domowe. Pięćdziesiąt minut przeleciało, zarządziłem więc kolejną przerwę. Wizytator zapytał, ile lekcji mają jeszcze te klasy. Kiedy okazało się, że jeszcze tylko jedną, polecił zwolnić je wcześnie do domu, a sam zabrał się do omówienia i oceny lekcji. Był bardzo zadowolony, podkreślał żywy tok lekcji, fakt, że dzieci były grzeczne, że wszyscy aktywnie pracowali, a najważniejsze, że „po mistrzowsku" (tak to określił) potrafiłem wprowadzić do lekcji „głębokie walory wychowawcze".

Przy okazji rozpytywał o moje warunki bytowe, jak mi się mieszka, ile zarabiam, który rok pracuję, gdzie chodziłem do szkoły itp. Byłem zdziwiony i zaskoczony tą serdeczną troską. W trakcie rozmowy pan Warpechowski wyliczył, że rachuba w Inspektoracie od początku roku źle nalicza mi pensję. Kiedy podałem mu dokładnie, czego i w jakim wymiarze uczę, zaczął to przeliczać i stwierdził:

- Panie kłóległo, taż wam się należy co miesiąc prawie 200 zł więcej... Ale to nic, dostaniecie na 1 maja wyrównanie od początku roku. Ja wam to załatwię w księgowości.

Zupełnie o tym nie wiedziałem i gdyby nie ta wizytacja, to pewnie by minął rok i pieniędzy nigdy bym nie zobaczył. W grę wchodziły jakieś skomplikowane stawki wynikające z tzw. „godzin przeliczeniowych", inaczej liczone w klasach łączonych, inaczej w klasie siódmej, gdzie miałem dużo lekcji. To jakoś liczyło się 5A, 6/5 itp. zamiast 1 lekcji za niektóre przedmioty. Faktem jest, że kiedy poszedłem 30 IV 1954 roku po wypłatę, zamiast niecałych 500 zł, na liście figurowała zawrotna kwota. Grubo ponad dwa tysiące złotych ! Miesięczna pensja i wyrównanie od września do maja. Moi koledzy żartowali:

- No, to Gustaw dzisiaj stawia !

- Czemu nie - odparłem.

Poszliśmy więc koło południa do gospody w Zawoi. Byłem skłonny rzeczywiście fundować, ale wkroczył w to pan Wierczek, który również siedział z nami.

- No nie, koledzy ! Przecież to są pieniądze, które Gustaw ciężko zapracował. A że dopiero teraz mu je dali, to inna sprawa...

I swoim zwyczajem położył na stoliku kaszkiet, proponując „po dwie dychy". Wrzuciłem i ja swoją „dolę". Towarzystwo było na tyle liczne, że uzbierało się tego koło 200 złotych. Pan Wierczek był człowiekiem pragmatycznym. Wręczył mi zawartość kaszkietu i poradził:

- Idź, Gustaw, do sklepu obok i tam kup wódkę. Po co mamy przepłacać... Tylko zrób to dyskretnie.

Zamówiliśmy więc u kelnerki pół litra „ratafii" i jakąś zakąskę, a ja poszedłem do sklepu i kupiłem jeszcze trzy butelki takiej samej wódki (gdzieś około 50 zł za butelkę). Wtedy były modne kolorowe słodkie alkohole: jakaś „śliwówka", owa „ratafia", „wiśniówka", „cytrynówka" itp. Posiedzieliśmy wesoło przy stoliku, coś zjedli, wypili, pożartowali. Pan Wierczek był „równym chłopem". Znał wiele dowcipów, pamiętał też przedwojenne czasy, o których chętnie opowiadał. Słuchaliśmy go, jak ojca. Kiedy opowiadałem o swojej pierwszej wizytacji, przypomniał dawne.

- Zawsze było to samo - skonstatował. - Kiedy przed wojną ksiądz Karbowski przyjeżdżał na wizytację do Zawoi, to najpierw szedł na plebanię i tam „zasięgał języka" o nauczycielach. Któiy chodzi do kościoła, a który nie, czy bywa u spowiedzi itp. Od tego bardzo często zależały wyniki wizytacji, kariera nauczyciela, jego awanse...

Pan Wierczek posiedział z nami dość dkigo, ubrał swój kaszkiet i poszedł do domu. Nie udało się go zatrzymać.

- Na mnie już czas, wy, młodzi - możecie jeszcze posiedzieć. Jutro nauki nie ma...

Posiedzieliśmy dość dkigo w dość licznym gronie: Kazek Jordanek z Cześką Szczurek, córką leśniczego, do której wtedy „smolił cholewki", a ona stroiła mu dąsy, Józek Wojtyczka i Helenka spod Policy, niejaki Mor-darski z Limanowej, Władek Uryga z Mosornego, ja i jeszcze parę osób, których już nazwisk nie pamiętam. Później dosiedli się do nas młodzi oficerowie WOP z pobliskiej placówki.

Późnym popołudniem towarzystwo zacżęło się rozchodzić, zostaliśmy tylko z Józkiem Wojtyczką i WOP-istami. Wznosiliśmy między innymi toasty: „Lud z wojskiem, wojsko z ludem".

Gdzieś koło szóstej i my zdecydowaliśmy się iść do domu. Wyszliśmy przed gospodę kiedy akurat ludzie dość licznie szli na nabożeństwo do kościoła (pewnie na pierwszą majówkę ?). Ponieważ czułem, że nie potrafimy iść prosto, wyperswadowałem Józkowi, że nie wypada teraz iść do domu, bo to trochę wstyd na wychowawców. Zawróciliśmy więc do gospody i dosiedzieliśmy z oficerami WOP aż do zamknięcia lokalu, to jest do godziny dziesiątej.

Wracaliśmy przynajmniej po ciemku i nikt nas nie widział. A musiało to trwać długo, bo już świtało, kiedy rozstawaliśmy się z Józkiem po długiej nocnej rozmowie na żerdziach przy rozstaju dróg pod Policę. Po tym seansie w gospodzie miałem na drugi dzień ciężkiego kaca. Kto wie, czy nie był to pierwszy kac w moim życiu.

Z Józkiem Wojtyczką zaprzyjaźniliśmy się dość blisko. Przyszedł on rok później do Zawoi, a pochodził z Lubomierza koło Mszany Dolnej. Tego samego roku siedzieliśmy razem gdzieś w kącie na konferencji sierpniowej w Andrychowie i zamiast słuchać referatów, zrywaliśmy boki czytając poezje „Mistrza Konstantego Ildefonsa" (Gałczyńskiego) z tomiku, który akurat się ukazał. W późniejszych latach Józek robił karierę polityczną, był sekretarzem Komitetu Powiatowego PZPR w Suchej, a następnie jakąś „figurą" w Komitecie Wojewódzkim w Bielsku. Później spotkałem go gdzieś pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy odbierałem nagrodę wojewody bielskiego za działalność kulturalną, a ostatni raz na pogrzebie śp. Franciszka Zadory w Wadowicach w październiku 1997 roku. To ostatnie nasze spotkanie było smutne z dwóch powodów: odbyło się na pogrzebie, a byłem po badaniach lekarskich i w przeddzień mojego pójścia do szpitala z przerażającą diagnozą skazującą mnie na ciężki zabieg operacyjny.

Pod koniec mojego pobytu w Zawoi miałem jeszcze jedną przygodę, którą zapamiętałem na całe życie. Było to wiosną 1954 roku. Syn mojego gospodarza Staszek Chowaniak zjechał na kilka dni do domu, bo wcześniej zakończył rok szkolny. Miał jechać na kilkutygodniową praktykę weterynaryjną gdzieś w Polskę. Był niewiele ode innie młodszy, więc byliśmy na „ty". Dzień przed wyjazdem na tę praktykę wpadł mu do głowy pomysł, aby pójść na tańce na wesele do Skawicy, gdzie jego ojciec i stryj muzykowali. Wzbraniałem się, ale ochoczo przekonywał:

- Co ci zależy, nie będziemy długo, bo ja i tak w nocy muszę iść na pociąg do Makowa, bo jadę na praktykę...

Dałem się namówić i poszliśmy. Goście byli oczywiście „na pokojach", a muzyka przygrywała do tańca w stodole. Wprawiono tam chyba nową podłogę, bo deski były świeżo wystmgane, „sala balowa" wystrojona wstążkami i gałązkami choiny i elektrycznie oświetlona, pewnie z jakiegoś agregatu prądotwórczego na porywistym potoku (chłopi okolic Zawoi byli bardzo pomysłowi). Słowem zapowiadała się niezła zabawa. W przerwie w muzykowaniu brat mojego gospodarza, perkusista, zaprosił mnie do domu weselnego. Nie chciałem iść, ale uparł się:

- Chodź, siedzimy w osobnym pokoiku, więc będziesz naszym gościem...

Poszedłem i może nawet wypiłem tam kieliszek lub dwa. Po jakimś kwadransie muzykanci zabierali się do wyjścia, aby zagrać kolejną porcję melodii. Wychodziłem i ja z nimi. W sieni domu wpadłem na znajomego spod Policy - Bonawenturę.

- Cześć, serwus, co ty tu robisz ?

- E, nic... Wpadłem z synem mojego gospodarza potańczyć.

- A ty ?

- Ja ? Ja jestem drużbą ! Mam do obsłużenia drużkę i jeszcze parę innych d... Dlatego spieszę się, ale, ale... Przecież musimy się napić...

Odskoczył na moment i wrócił z butelką.

- No to cyk !

Nalał więcej niż połowę szklaneczki.

-Jeszcze na drugą nóżkę ! Do równowagi...

Wypiliśmy szybko, na stojąco i tyle go widziałem. Bonawentura pobiegł do swoich d..., ja poszedłem do sali balowej (czytaj: do stodoły) i poprosiłem do tańca jedną z dziewcząt, które wystrojone siedziały na ławkach lub stały po kątach. Orkiestra grała dość długo, zmieniając melodię i rytm, jak to zwykle na weselach bywa. W pewnej chwili poczułem, że coś dziwnego zaczyna się ze mną dziać. Świat zaczął wirować mi przed oczami, czułem, że tracę równowagę. Kiedy orkiestra przestała grać, z trudem odprowadziłem swoją partnerkę na miejsce i skierowałem kroki w czarny kwadrat przed sobą, to jest do wyjścia ze stodoły. Trzymając się ściany dotarłem do sterty ociosanych belek, ułożonych pod ścianą. Tam zacząłem przychodzić do siebie.

Po jakimś czasie Staszek, z którym przyszedłem, zaczął mnie szukać. Wreszcie trafił do mnie z pytaniem:

- Co ci jest ?

- Nic, trochę mi gorąco, więc wietrzę się - zbagatelizowałem sprawę.

Staszek poprosił mnie o pożyczenie zegarka kieszonkowego, jaki miałem. Chodziło mu o to, aby w porę zakończyć tańce, wrócić do domu, zabrać bagaże i pójść do pociągu. Zostałem pod tą ścianą i siedziałem tam nie wiadomo jak długo. Przy każdej próbie powstania waliłem potylicą o deski. Wiedziałem, gdzie jestem, że muszę wrócić do domu, ale nie potrafiłem...

Po jakiejś godzinie Staszek znów zaniepokojony zaglądnął do mnie.

- Rany Boskie, co z tobą ?...

Powiedziałem mu, co się dzieje, że wypiłem dwie duże porcje alkoholu od Bonawentury.

- A piłeś kiedyś wcześniej bimber ?

- Nie...

- No właśnie... Bonawentura miał wódkę weselną, a to jest „księżycowa" !

Poprosiłem Staszka, aby pomógł mi dojść do domu. Nie bardzo miał na to ochotę, bo jeszcze chciał się zabawić, ale nie odmówił mi pomocy. Zdecydował, że mnie odprowadzi, weźmie swoje bagaże i po drodze do Makowa jeszcze wstąpi na zabawę. Szarpiąc się ze mną okropnie jakoś „doholował" mnie do Gołyni. Szczególny kłopot miał w przeprowadzeniu mnie przez wąską kładkę nad rzeką Skawicą. Trzymał mnie z tyłu pod pachy i przepychał do przodu. Nie pamiętałem już później, jak zwaliłem się do łóżka. Następnego dnia przed pokidniem obudziła mnie gospodyni, bo miałem iść do szkoły na 12.30. Czułem potworny ból głowy i ogromne pragnienie.

Kiedy sięgnąłem po zegarek, przypomniałem sobie, że pożyczył go Staszek. Zapytałem więc jego mamę, czy zostawił go przed wyjazdem. Nie wiedziała o co chodzi. Kiedy jej opowiedziałem, wpadła w rozpacz:

- O Jezus, Maryjo !... Co łon porobił ? Taki drogi zygarek, pewnie go zgubi, albo mu ukradno... Co za gupi chłopok ! Boże, mój Boże...

Musiałem ją uspakajać, że przecież nic takiego się nie stało. Pożyczył - zapomniał, pewnie przyśle pocztą.

I rzeczywiście, po kilku dniach przyszła od Staszka paczka. Pojechałem na rowerze na pocztę i zdębiałem ! Paka, jakby w niej było co najmniej radio. Nie sposób było ją wziąć na rower, więc rozpakowałem ją na ławce przed pocztą. W wielkim kartonowym pudle masa wiór, a w środku kłąb waty owinięty białym kitlem. Przerzuciłem zawartość paczki i ... nic. Nic nie ma ! Ponownie zacząłem spokojnie przeczesywać tę watę i znalazłem w środku mój zegarek. Z opakowania zabrałem tylko kitel, któiy oddałem gospodyni, resztę zostawiłem na ławce przed pocztą.

Ów nieszczęsny zegarek, to był prezent od mojej drugiej matki. Został jej pewnie po pierwszym mężu, a dostałem go jakoś po ukończeniu liceum. Był trochę niewygodny i niemodny (kieszonkowy), na cyferblacie miał stylizowane rzymskie cyfry godzin. Ale chodził dobrze i był niezawodny. Raz tylko pękła w nim sprężyna, kiedy mieszkałem u Basiurów „za Lasem". Ale to była moja wina, co udowodnił mi zegarmistrz.

- Kiedy pan go nakręca ?

- Zawsze wieczór !

- I to jest błąd ! Nakręci pan ciepły mechanizm na noc, położy na stole, wiec sprężyna musi pęknąć ! Przecież to się wszystko kurczy... Niech pan pomyśli, przecież uczył się pan fizyki. Co innego nakręcić zimny zegarek, rano...

Faktycznie, u Basiurów nie paliłem w pokoju, więc w nocy było bardzo zimno. I dlatego sprężynę diabli wzięli.

. Zbliżały się wakacje 1954 roku. Wypisanie świadectw, pożegnanie siódmoklasistów i byliśmy na dwa miesiące wolni. Pamiętam, że w dniu rozdania świadectw przyszedł do Gołyni Józek Wojtyczko i kiedy dzieci poszły już do domu, zdecydowaliśmy „oblać" początek wakacje. Wspólnie z Florianem Spyrką wypiliśmy w klasie ze dwie butelki wina marki „wino", które kupiliśmy w sklepie u pana Borysa. Na drugi dzień rozjechaliśmy się do domów. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że były to moje ostatnie dni w Zawoi...

8. Rozstanie z Zawoją

Mój wygłup ze Stalinem czyli idiotyczny „mistrzowski cel wychowawczy", zademonstrowany przed inspektorem Warpechowskim, spowodował rozstanie z Zawoją. Pod koniec wakacji pojechałem na tzw. „konferencję sierpniową" do Andrychowa. Był to praktykowany w tamtych czasach dwudniowy „spęd" nauczycieli z całego powiatu. W pierwszym dniu było zebranie ogólne w sali Zakładowego Domu Kultury, jakieś wystąpienia inspektora, wytyczne na cały rok, przemówienie sekretarza Komitetu Powiatowego PZRP i tzw. „dyskusja". Zabierali w niej głos zwykle ci sami mówcy, m. in. pani Wierczkowa z Zawoi (zawsze pięknie mówiła !), pan Wołek z Gierałtowic, pan Mazurkiewicz ze Stronia, pan Rekliński z Zagórnika i jeszcze paru innych elokwentnych nauczycieli. Drugiego dnia odbywały się spotkania nauczycieli poszczególnych przedmiotów, prowadzone przez instruktorów PODKO (Powiatowego Ośrodka Doskonalenia Kadr Oświatowych), a w trzecim dniu naradzali się już tylko kierownicy szkół.

Przyjechałem więc do Andrychowa i w holu Domu Kultury podszedłem do stolika z napisem „GMINA ZAWOJA", aby podpisać listę obecności. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że nie ma mojego nazwiska ani na liście szkoły Nr 5, ani żadnej innej szkoły w Zawoi. Bezradny zacząłem kręcić się w tłumie nauczycieli poszukujących swoich stolików i po dkiższej chwili spotkałem Stasię Giemiek, kierowniczkę z Gołyni.

- Stasiu, nie wiesz, dlaczego nie ma mnie na liście naszej szkoły ?

- Jak to, to ty nic nie wiesz ? - zrobiła wielkie oczy.

- A co mam wiedzieć ? I skąd ?

- Nie dostałeś żadnego pisma z Wydziału Oświaty ?

- Jakiego pisma ?

- No, to chodź i zobacz !

Zaprowadziła mnie do stolika z napisem „GMINA WIEPRZ" i pokazała szkołę w Nidku, a tam jak koń było napisane: „Kierownik szkoły Studnicki Gustaw". Osłupiałem... Natychmiast domyśliłem się, że to robota inspektora Leona Warpechowskiego i owoc jego wiosennej wizytacji w Gołyni. Widziałem go obleganego przez kierowników szkół i nauczycieli, jak odpowiadał na liczne pytania i załatwiał różne sprawy. Poszukałem go więc w tym tłumie, odczekałem swoje i dość śmiało zagaiłem:

- Co to się stało, panie inspektorze ? Przecież ani nie prosiłem o przeniesienie, ani nie składałem podania w Wydziale Oświaty... Dlaczego więc bez mojej zgody przeniesiono mnie do Nidku ? Za karę ? Poza tym przecież ja się nie znam na sprawach kierowania szkolą...

- Panie kłólego, taż nam takich lłudzi płotrzeba... Młodych, zdolnych... A cło, nie płodłoba wam się ? Ja w waszym wieku nawet nie marzyłem o takim awansie. Wy jesteście młodzi, więc dacie sobie radę. Pło cło macie siedzieć w Zawłoi, trzeba iść naprzód... A w łogóle, tło wiecie, nie mam teraz czasu...

I po rozmowie... Inspektor już perorował z kim innym, a ja stałem bezradny z boku. Podpisałem tę swoją obecność w Nidku i zaczęły się obrady konferencji. Znalazłem Józka Wojtyczkę i zaszyliśmy się gdzieś w kącie sali. On perswadował mi:

- Słuchaj, przecież nie będziesz stale siedział w Zawoi. To jest jakaś szansa zmiany, może na lepsze. Zobaczysz, co się naprzód przejmujesz...

Nagły i niespodziewany „awans" spowodował, że musiałem jeszcze trzeci raz jechać do Andrychowa na konferencję kierowników. Następnego dnia pojechałem do Gołyni, zabrałem swoje rzeczy od Chowaniaków, pożegnałem się z nimi i z Zawoją.


Strona internetowa powstała w ramach projektu "Mecenat Małopolski", który jest realizowany przy wsparciu finansowym Województwa Małopolskiego. Wszystkie prawa zastrzeżone.